-
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
i szóstego dnia ewakuacji, ponieważ odniósł dziwne wrażenie, że oboje schodzi-
li wszystkim z oczu w tym samym czasie. Wydało mu się to tak dziwne, że aż
zaczął nastawiać ucha na krążące tu i ówdzie pogłoski, chociaż były one bez wąt-
pienia przesadzone, zdumiewające i w zasadzie nieprawdopodobne. Prilicla też
dorzucał swoje, chociaż życie erotyczne Ziemian było dla bezpłciowych DBDG
zagadnieniem czysto akademickim. Conway skupił wysiłki na odpieraniu słow-
nych ataków obu adwersarzy.
Zarówno Prilicla, jak i Mannon wiedzieli, że Murchison i Conway trzymali się
prawie sześćdziesiąt godzin na nogach wyłącznie dzięki zastrzykom pobudzają-
cym. To samo zresztą dotyczyło jeszcze ze czterdziestu osób z personelu medycz-
nego. Jednak zastrzyków tych nie można było przyjmować bezkarnie i wszyscy,
którzy z nich korzystali, skrajnie wyczerpani, następne trzy dni spędzili w łóż-
kach, żeby dojść do siebie. Niektórzy zresztą padli w tam, gdzie stali, i zostali
pospiesznie odniesieni na sale zabiegowe, gdzie zaaplikowano im automatyczny
masaż serca, podłączono do respiratorów i kroplówek z glukozą.
Niemniej i tak było nieco podejrzane, że Conway i Murchison nie pokazali się
nigdzie, ani razem, ani z osobna, aż przez trzy dni. . .
Dopiero sygnał alarmu ocalił Conwaya przed długą perorą na temat etyki za-
wodowej. Zerwał się z krzesła i pobiegł ku drzwiom. Mannon gnał tuż za nim,
a polatujący na prawie szczątkowych skrzydłach i wspomagany modułem anty-
grawitacyjnym Prilicla sunÄ…Å‚ przodem.
Pożar, powódz czy wojna, Mannon pozostanie Mannonem, myślał Conway,
wracając z ulgą na swój oddział. Musiałby chyba nadejść koniec świata, żeby star-
szy lekarz przegapił okazję nadszarpnięcia czyjejś reputacji albo zgłębienia pry-
watnych sekretów. Zawsze pierwszy węszył skandal i gnębił podejrzanego pyta-
niami, póki biedakowi nie zrobiło się słabo. Najbardziej Conwaya zirytowała jego
prokuratorska maniera prowadzenia rozmowy. Jednak w końcu uznał, że Mannon
starał się dać mu do zrozumienia, że życie toczy się dalej i że Szpital, który jest
93
bardziej stanem umysłu oraz instytucją niż miejscem w kosmosie, będzie trwać
tak długo, jak długo pozostanie w nim choć jeden, może czasem stuknięty, ale
wierny przysiędze Hipokratesa lekarz.
Gdy wchodził na oddział, przenikliwy sygnał alarmu nagle ucichł.
Wszystkie dwadzieścia osiem łóżek spowijały już hermetyczne namioty z wła-
snymi systemami podtrzymywania życia i zapasami powietrza na wypadek nagłej
dehermetyzacji. Pełniące dyżur pielęgniarki, cztery Ziemianki, jedna Tralthan-
ka i jedna Nidianka, wbijały się właśnie w skafandry. Conway zrobił to samo,
uszczelnił kombinezon, lecz jeszcze nie opuszczał zasłony hełmu. Obszedł szyb-
ko pacjentów, podziękował Tralthance, która była tu szefową zmiany, po czym
odsunął klapkę wyłącznika sztucznego ciążenia.
Skoki w dostawach mocy, które zdarzały się, ilekroć uruchamiano ekrany
obronne albo uzbrojenie Szpitala, powodowały, że siła grawitacji wahała się nie-
kiedy raptownie pomiędzy pół a dwa g, co było bardzo niebezpieczne, szczególnie
dla pacjentów ze złamaniami. W tych okolicznościach lepsza już była chwilowa
nieważkość.
Zrobił, co mógł, dla ochrony pacjentów oraz personelu i zostało mu już tylko
czekać. Aby nie myśleć o tym, co dzieje się na zewnątrz, Conway włączył się
w burzliwą dyskusję pomiędzy Tralthanka a jedną ze szkarłatnofutrych Nidianek
na temat zmian, które wprowadzano właśnie w gigantycznym centralnym kompu-
terze translatorskim. Ten wielki elektroniczny mózg, który utrzymywał nieustan-
ną łączność z indywidualnymi autotranslatorami, wykorzystywał od czasu ewa-
kuacji Szpitala tylko drobną część swojego potencjału. Gdy Dermod się o tym
dowiedział, rozkazał tak przeprogramować nie używane podzespoły, aby można
je było wykorzystać do rozwiązywania zadań taktycznych i logistycznych. Mimo
zapewnień Korpusu, że komputer zachowa pewną zdolność wykonywania pod-
stawowych zadań, obie pielęgniarki nie były zachwycone i zastanawiały się, co
będzie, jeśli większa liczba nieziemców spróbuje rozmawiać w tym samym cza-
sie.
Conway chętnie by wtrącił, że nie ma się czym martwić, skoro dotąd wszystko
działa, chociaż wszyscy, a szczególnie pielęgniarki, cierpią na nieustanny słowo-
tok, tyle że nie wiedział, jak to taktownie wyrazić.
Godzina minęła bez szczególnych wydarzeń. Nic nie trafiło w Szpital, nie
dało się też wyczuć, czy choć raz skorzystano z jego potężnego uzbrojenia. Zja-
wiła się kolejna zmiana pielęgniarek, tym razem trzy Tralthanki i trzy Ziemianki.
Ich przełożoną była Murchison. Conway właśnie bardzo miło sobie rozmawiał
z dziewczyną, gdy niski, równomierny i o wiele łagodniejszy dzwięk oznajmił
odwołanie alarmu. Atak dobiegł końca.
Conway pomagał Murchison zdjąć kombinezon, gdy coś zaszumiało w gło-
śnikach.
94
Proszę o uwagę powiedział ktoś z przejęciem w głosie. Doktor Con-
way proszony jest natychmiast do luku numer pięć. . .
Zapewne jacyś ranni, pomyślał Conway, i to tacy, z którymi nie wiedzą, co
zrobić. . . Ale to nie był koniec komunikatu.
. . . doktor Mannon i major O Mara proszeni sÄ… o natychmiastowe przybycie
do luku numer pięć. . .
Co tam się takiego stało, że potrzebują aż dwóch starszych lekarzy i jeszcze
naczelnego psychologa na dokładkę? zastanowił się Conway i zaczął się spie-
szyć.
O Mara i Mannon mieli bliżej do piątki i wyprzedzili go o kilka sekund.
W przedsionku luku stał ktoś w ciężkim skafandrze z odrzuconym na plecy heł-
mem. Przybysz miał siwiejące włosy, pociągłą, zrytą zmarszczkami twarz oraz
mocno zaciśnięte poszarzałe usta. Z surowego oblicza spoglądała jednak para naj-
łagodniejszych brązowych oczu, jakie Conway widział u mężczyzny. Nigdy też
nie zetknął się z tak złożonymi insygniami, jakie ten mężczyzna nosił na kołnie-
rzu. Dotąd Conway nie spotkał Kontrolera o wyższym stopniu niż pułkownik, ale
domyślił się, że musi to być głównodowodzący floty, Dermod.
O Mara zgrabnie zasalutował i Dermod precyzyjnie oddał mu honory, Man-
non i Conway natomiast musieli się zadowolić uściskiem dłoni i przeprosinami,
że wita się z nimi, nie zdejmując rękawicy. Potem Dermod przeszedł od razu do
rzeczy:
Nie jestem zwolennikiem ścisłego przestrzegania tajemnicy, jeśli nie służy
to niczemu konkretnemu. Postanowiliście zostać w Szpitalu, aby dbać o naszych
rannych, macie zatem prawo wiedzieć, co się dzieje, niezależnie od tego, czy wia-
domości są dobre, czy złe. Niemniej, ponieważ jesteście obecnie najstarszymi ran-
gÄ… przedstawicielami personelu medycznego i najlepiej znacie swoich ludzi oraz
ich reakcje, chcę zasięgnąć waszej opinii, czy upowszechnić pewną informację,
czy może raczej potraktować ją jako poufną. . .
Patrzył głównie na O Marę, ale w pewnej chwili zerknął również na Mannona
i na Conwaya. I znowu wbił oczy w psychologa.
Zostaliśmy zaatakowani. Dziwny to jednak był atak, głównie dlatego, że
całkowicie chybiony. Nie straciliśmy ani jednego człowieka, a udało nam się
zniszczyć całość sił nieprzyjaciela. Wydaje się, że atakujący nic nie wiedzieli
o dyslokacji naszych sił albo. . . w ogóle nie wiedzieli, co tu zastaną. Oczeki-
waliśmy, że rzucą się na nas jak zwykle, zażarcie i nie zważając na straty, i tak też [ Pobierz całość w formacie PDF ] - zanotowane.pl
- doc.pisz.pl
- pdf.pisz.pl
- matkadziecka.xlx.pl