-
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
czerwonych, zielonych, białych i pomarańczowych, opadających wolno w dół ku Neretvie.
Przepiękne orzekł Miller. A czemu to ma służyć?
Ma służyć nam. Z dwóch powodów. Przede wszystkim, każdemu, kto się będzie im
przyglądał a będą się przyglądać wszyscy ponowne oswojenie wzroku z ciemnościami
zajmie co najmniej dziesięć minut, co oznacza, że wszelkie dziwne rzeczy, dziejące się w tej
części zalewu, będzie znacznie trudniej zauważyć, a ponadto: jeśli wszyscy będą zajęci
patrzeniem w tamtą stronę, to nie będą mogli patrzeć jednocześnie w tę.
Bardzo logiczne pochwalił Miller. Nasz znajomy, komandor Jensen, uwzględnia
prawie wszystko, co?
Mówią o nim, że ma bardzo równo pod sufitem. Mallory obrócił się i spojrzał na
wschód, nadstawiając ucha, żeby lepiej słyszeć. Punktualnie, zgodnie z planem. To trzeba im
przyznać rzekł. Słyszę, że już lecą.
Od wschodu, na wysokości najwyżej stu pięćdziesięciu metrów nad powierzchnią zalewu,
nadleciał lancaster, zmniejszając obroty silników niemal do prędkości przeciągnięcia. Miał nadal
dwieście metrów dopływających w pozycji pionowej Mallory ego i Millera, kiedy nagle
rozkwitły pod nim duże czarne czasze jedwabnych spadochronów. Prawie natychmiast potem
wielki bombowiec zwiększył obroty silników do maksimum i wspinając się ostro przechylony
wszedł w zakręt, żeby uniknąć rozbicia się o góry po drugiej stronie zapory.
Wpatrując się w wolno opadające czarne spadochrony Miller obrócił się i spojrzał na
jaskrawo płonące rakiety na południu.
Niebo roi się dziś od różności oznajmił.
A potem wraz z Mallorym popłynął w kierunku opadających spadochronów.
* * *
Petar był bliski wyczerpania. Od wielu długich minut przytrzymywał bezwładnego
Grovesa, przyciskając go do żelaznej drabiny, i obolałe mięśnie ramion zaczynały mu już drżeć z
wysiłku. Mocno zaciskał zęby, a po jego wykrzywionej mozołem i udręką twarzy spływały
strumyczki potu. Było jasne, że długo już tego nie wytrzyma.
Dopiero w świetle zrzuconych rakiet, przycupnięty w kryjówce za dużym głazem
Reynolds spostrzegł, w jakich tarapatach są Petar i Groves. Obrócił się, żeby spojrzeć na Marię
jeden rzut oka na jej twarz wystarczył mu, by zrozumieć, że ona również ich zobaczyła.
Niech pani tu zostanie powiedział chrapliwie. Muszę iść i im pomóc.
Nie! chwyciła go za rękę, ze wszystkich sił starając się nad sobą panować. Jej oczy,
tak jak wtedy, gdy ujrzał ją pierwszy raz, przypominały oczy zaszczutego zwierzęcia. Nie,
sierżancie, proszę. Pan musi zostać tutaj.
Ale pani brat... powiedział z desperacją Reynolds.
Są znacznie ważniejsze rzeczy...
Ale nie dla pani. Reynolds już się podnosił, ale ze zdumiewającą siłą uczepiła się
jego ręki, tak że nie mógł się od niej uwolnić, nie zadając jej przy tym bólu. Ależ,
dziewczyno, niech mnie pani puści powiedział, niemal łagodnie.
Nie! Jeżeli Droszny z ludzmi przejdzie przez... urwała, bo ostatnie rakiety w końcu
dopaliły się z sykiem, pogrążając wąwóz, przez chwilowy kontrast oświetlenia w prawie
zupełnych ciemnościach. Teraz już musi pan tu zostać dodała tylko.
Jestem zmuszony. Reynolds wysunął się zza kamienia i przyłożył do oczu lornetkę.
O ile mógł się zorientować, to na wiszącym moście i przeciwległym brzegu nie było widać
najmniejszych oznak życia. Przesunął lornetkę w górę wąwozu i rozpoznał niewyrazną sylwetkę
Andrei, który skończył podkopywać się pod wielki głaz i leżał spokojnie za nim. Nurtowany
dręczącym niepokojem Reynolds ponownie skierował lornetkę na most. Raptem zamarł. Odjął
lornetkę od oczu, bardzo starannie wyczyścił szkła, potarł oczy i jeszcze raz podniósł do nich
lornetkÄ™.
Już prawie odzyskał zakłóconą chwilowo przez rakiety ostrość widzenia w nocy, więc nie
wątpił w to, co widzi i że nie fantazjuje po wiszącym moście, płasko przywierając do jego
desek, posuwało się na łokciach, rękach i kolanach siedmiu, ośmiu ludzi z Drosznym na czele.
Reynolds opuścił lornetkę, stanął prosto, odbezpieczył granat i rzucił go jak tylko mógł
najdalej w stronę mostu. Granat eksplodował zaraz po upadku, co najmniej czterdzieści kroków
przed mostem. Nie ważne, że poza głuchym hukiem wybuchu i nieszkodliwym rozrzuceniem
drobnych kamieni nic nie zdziałał, bo też wcale nie miał dolecieć aż do mostu miał być
sygnałem dla Andrei, Andrea zaś nie marnował czasu.
Oparł podeszwy butów na głazie, zaparł się plecami o skałę i nacisnął kamień. Głaz
poruszył się jedynie o najmniejszy ułamek centymetra. Andrea na chwilę rozluznił mięśnie, a
potem powtórzył wszystkie czynności tym razem głaz wyraznie się przesunął. Andrea jeszcze
raz rozluznił mięśnie i pchnął po raz trzeci.
W dole na moście Droszny i jego ludzie, nie bardzo wiedząc co właściwie oznacza
wybuch granatu, zamarli w bezruchu. Poruszały się tylko ich oczy, strzelające niemal
rozpaczliwie na boki spojrzeniami, żeby odkryć zródło zagrożenia, wiszącego w powietrzu tak
ciężko, że prawie namacalnego.
Głaz już się wyraznie kołysał. Z każdym kolejnym pchnięciem go przez Andreę wychylał
się do przodu o następny centymetr i o następny centymetr cofał. Andrea osuwał się coraz niżej i
niżej, aż znalazł w prawie poziomej pozycji, na plecach. Ciężko dyszał, twarz miał zalaną potem.
Głaz cofał się już prawie tak, że groził mu przygnieceniem i zmiażdżeniem. Andrea głęboko
zaczerpnął powietrza, a potem spazmatycznie wyprostował plecy i nogi w ostatnim tytanicznym
pchnięciu. Przez chwilę głaz kołysał się w punkcie krytycznym równowagi, przekroczył ów
punkt, z którego już nie ma odwrotu, i spadł. Droszny na pewno niczego nie usłyszał, a w prawie
kompletnych ciemnościach najprawdopodobniej niczego nie zobaczył. Zapewne tylko
instynktowne przeczucie wiszącej nad nim śmierci kazało mu spojrzeć w górę w nagłym
przeświadczeniu, że tam właśnie czyha niebezpieczeństwo. Kiedy z przerażeniem w oczach
ujrzał staczający się wolno wielki głaz, niemal w tej samej chwili olbrzymi kamień przyśpieszył,
pędząc po stoku prosto na nich i ciągnąc za sobą małą lawinę. Droszny wrzasnął ostrzegawczo.
Wraz ze swoimi ludzmi rozpaczliwie poderwał się na nogi w instynktownym odruchu, który był
bezcelowym, symbolicznym gestem w obliczu śmierci, gdyż dla większości z nich było już za
pózno i nie mieli gdzie się schronić. [ Pobierz całość w formacie PDF ] - zanotowane.pl
- doc.pisz.pl
- pdf.pisz.pl
- matkadziecka.xlx.pl