• [ Pobierz caÅ‚ość w formacie PDF ]

    Sześć takich samych uszu z trojakiej skóry, ponieważ uszy takie już zostaną. Jego nos nie
    zostanie taki, pomyślałem, nosy zmieniają się, kiedy rosną. Kiedyś może będzie po tacie, z
    kościstym garbem przy nasadzie. Jeśli nie, Robert nie będzie miał nic z niego. W takim razie
    tato niczego nie dołoży do zastępczego dziecka.
    Robert podszedł do mnie, trzymał Mopiego z sitkiem do herbaty w lewej ręce, a prawą
    złapał mnie za kolano, jakby moje kolano było rogiem krzesła. Od objęcia po powrocie, czyli
    od ośmiu miesięcy, nikt mnie w tym domu nie dotknął. Dla nich nieprzystępny, dla Roberta
    byłem nowym przedmiotem w domu. Dotykał mnie jak mebla, żeby się przytrzymać albo
    położyć mi coś na kolanach. Tym razem wciskał mi Mopiego do kieszeni, jakbym był
    szufladą. A ja zamarłem w bezruchu, jakbym nią był. Chciałem go odepchnąć, ale nietykacz
    nie dopuścił do tego. Tato wyjął mi psa i sitko z kieszeni i powiedział:
    Zabierz swoje skarby.
    Zszedł z Robertem po schodach na podwórko. Mama usiadła naprzeciwko mnie i
    wpatrywała się w muchę na nożu do chleba. Grzebałem w mojej zupie fasolowej i widziałem,
    jak siedzÄ™ u Oswalda Enyetera w golarni przed lustrem. Tur Prikulicz wchodzi przez drzwi.
    Słyszę, jak mówi:
    Małe skarby to te, na których widnieje: Jestem.
    Większe skarby to te, na których widnieje: Pamiętasz. Jednak najpiękniejsze skarby to
    te, na których będzie widniało: Byłem. BYAEM brzmiało w jego ustach jak towariszcz. Już od
    czterech dni się nie goliłem. W lustrze werandowego okna porośnięta czarnymi włosami ręka
    Oswalda Enyetera przejeżdżała brzytwą przez białą pianę. A za brzytwą przebiegał pas skóry
    jak gumka od ust do ucha. A może wtedy był to już długi szparkowaty pysk, który mieliśmy z
    głodu. Tato mógł mówić o skarbach tak naiwnie jak Tur Prikulicz, ponieważ obaj jeszcze
    nigdy nie mieli głodowego pyska. Mucha na nożu do chleba znała werandę tak dobrze jak ja
    golarnię. Leciała z noża na szafę, z szafy na moją kromkę, potem na brzeg talerza, a stamtąd z
    powrotem na nóż. Za każdym razem wzbijała się wysoko w powietrze, krążyła śpiewnie i
    lądowała niemo. Na drobno podziurkowanej mosiężnej pokrywce solniczki nie siadała nigdy.
    Naraz zrozumiałem, dlaczego od powrotu do domu nigdy jeszcze nie użyłem solniczki. W jej
    pokrywce błyskały mosiężne oczy Tura Prikulicza. Siorbałem zupę, a mama nasłuchiwała,
    jakbym raz jeszcze czytał list z Wiednia. Na nożu do chleba brzuch muchy lśnił raz jak kropla
    rosy, raz jak kropla smoły, kiedy się obracała. Rosa i smoła, i jak wleką się sekundy, kiedy
    czoło nad mordą jest rozpłatane. Hazowyj, ale jak cały krawat zmieścił się w krótkim pysku
    Tura.
    Laska
    Po pracy wybrałem inną drogę do domu, od drugiego końca zamieszkałych ulic przez
    Grosser Ring. Chciałem sprawdzić w kościele Zwiętej Trójcy, czy jest jeszcze biała nisza i
    święty z kołnierzem z owcy.
    Na Grosser Ring stał gruby chłopiec w białych podkolanów - kach, krótkich
    spodenkach w pepitkę, w koszuli z żabotem, jakby uciekł z jakiejś uroczystości. Oskubywał
    bukiet białych dalii i karmił nimi gołębie. Osiem gołębi myślało, że na chodniku leży chleb,
    zaczynały dziobać białe dalie i zostawiały je po chwili. W następnej sekundzie o wszystkim
    zapominały, trzęsły głowami i zaczynały znowu dziobać, znowu te same kwiaty. Jak długo
    ich głód myślał, że dalie zamienią się w chleb. I co myślał chłopiec. Czy był cwany, czy głupi
    jak głód gołębi. Nie chciałem myśleć o łudzeniu głodu. Gdyby chłopiec rozsypywał chleb
    zamiast oskubanych dalii, nie zatrzymałbym się nawet. Na wieży kościelnej była za dziesięć
    szósta. Szedłem szybko przez plac, na wypadek gdyby kościół zamykano o szóstej.
    Naprzeciwko mnie szła Trudi Pelikan, po raz pierwszy od obozu. Zauważyliśmy się za
    pózno. Szła o lasce. Ponieważ nie mogła mnie wyminąć, położyła laskę na ziemi i schyliła się
    do buta. Wcale nie był rozwiązany.
    Oboje od ponad pół roku byliśmy w tym samym mieście, znowu w domu. Dla
    własnego dobra nie chcieliśmy się znać. Nie ma tutaj nic do rozumienia. Szybko odwróciłem
    głowę. Ale jak chętnie wziąłbym ją w ramiona i powiedział, że zgadzam się z nią. Jak chętnie
    powiedziałbym: Przykro mi, że musisz się schylać, ja nie potrzebuję laski, następnym razem
    mogę zrobić to za nas oboje, jeśli pozwolisz. Jej laska była wypolerowana, na dole miała
    zardzewiały szpon i białą kulę uchwytu na górze.
    Zamiast do kościoła skręciłem ostro w lewo, w wąską ulicę, z której przyszedłem.
    Słońce kłuło w plecy, upał rozchodził się pod włosami, jakby głowa była łysą blachą. Wiatr
    ciągnął dywan kurzu, w koronach drzew był śpiew. Potem z kurzu powstał lej, przetoczył się
    przeze mnie, po czym pękł. Kiedy opadł, chodnik był w czarne kropki. Wiatr huczał i rzucał
    pierwszymi kroplami. Nadeszła burza. Zaszumiały szklane frędzle i naraz zaczęły biczować
    mnie wodne postronki. Uciekłem do sklepu papierniczego.
    Wchodząc, otarłem rękawem wodę z twarzy. Sprzedawczyni wyszła zza drzwiczek
    zasłoniętych kotarą. Miała przydeptane filcowe buty z frędzlą, jakby z każdej stopy wyrastał
    jej pędzel. Stanęła za ladą. Zostałem przy witrynie i jakiś czas jednym okiem spoglądałem na
    nią, a drugim na zewnątrz. Teraz miała opuchnięty prawy policzek. Ręce położyła na ladzie,
    jej sygnet, za ciężki dla kościstych rąk, był męskim pierścieniem. Naraz prawy policzek zrobił
    się płaski, wręcz zapadnięty, a lewy gruby. Słyszałem, jak coś zaklekotało ojej zęby, ssała
    cukierka. Kilka razy zamknęła oczy, miała powieki z papieru. Powiedziała: Gotuje się woda
    na herbatę. Zniknęła w drzwiczkach i w tej samej chwili spod kotary wyślizgnął się kot.
    Podszedł do mnie i przytulił się do moich spodni, jakby mnie znał. Wziąłem go na ręce. Nie
    ważył nic. To wcale nie kot, powiedziałem sobie, tylko ofutrzona nuda w szare prążki,
    cierpliwość strachu na wąskiej ulicy. Wąchał moją mokrą kurtkę. Miał nos jak ze skóry,
    wypukły jak pięta. Kiedy oparł przednie łapy na moim ramieniu i zajrzał mi do ucha, w ogóle
    nie oddychał. Odepchnąłem jego głowę, a on zeskoczył na podłogę. Nic nie było słychać,
    opadł na podłogę jak chusteczka. Był w środku pusty. Również sprzedawczyni wyszła z
    drzwiczek z pustymi rękoma. Gdzie podziała się herbata, nie mogła jej tak szybko wypić.
    Poza tym napuchł jej znowu prawy policzek.
    Jej sygnet drapał w ladę.
    Poprosiłem o zeszyt.
    W kratkę czy w linie, spytała.
    W linie, powiedziałem.
    Nie miała drobnych, nie mogę wydać, powiedziała, cmokając. Oba policzki się
    zapadły. Cukierek wyślizgnął się na ladę. Był w przezroczyste wzory, wepchnęła go szybko
    do ust. To wcale nie był cukierek, ssała szlifowaną szklaną kroplę z kryształowego żyrandola.
    Zeszyty w linie [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • matkadziecka.xlx.pl