• [ Pobierz caÅ‚ość w formacie PDF ]

    szponach po niebie.
    Bobo dostrzegł kawałki sznura przytroczone do ławki, na której siedzieli.
    - Lepiej się przywiążcie. Może trochę szarpnąć - ostrzegł.
    Po kilku sekundach ich barak zatrząsł się w posadach i uniósł w górę.
    Lecieli na wschód, do dalekiego królestwa Babilonii.
    VII
    Po prawie dobie spędzonej w powietrzu byli tak zmęczeni, że nie mieli nawet ochoty
    oglądać widoków na zewnątrz. Jedynie Dukka usiadł przy małym okienku i patrzył na
    przesuwajÄ…cÄ… siÄ™ pod nimi pustyniÄ™.
    Dolecieli przed południem. Z silnym szarpnięciem barak uderzył w piasek i
    znieruchomiał. Niosący go smok wydał z gardła pożegnalny ryk i odleciał, machając
    skórzastymi skrzydłami.
    Drzwi baraku otworzyły się z hukiem i stanął w nich prawie kwadratowy ogr w
    pustynnym mundurze i przeciwsłonecznych okularach.
    - Wypad! - ryknął. - W dwuszereguuu, zbiórka!
    Młode wojsko wyszło na zewnątrz i mrużąc oczy od blasku bijącego z białego nieba,
    rozejrzało się dookoła. Znajdowali się w forcie wykutym w żółtym piaskowcu. Nie był wielki
    - mury z otworami strzelniczymi, budynek dowództwa, kuchnia, lazaret i namioty dla
    żołnierzy. Pośrodku dziedzińca stała samotna palma.
    Ogr w okularach popatrzył na nowo przybyłych i uśmiechnął się lekko.
    - Jesteście teraz częścią oddziałów pustynnych. Zakwaterujcie się, żołnierze. Potem
    dostaniecie mundury i obiad. Odmaszerować - powiedział.
    Bobo z chłopakami zajęli prycze w namiocie stojącym przy samym murze. Tam
    przynajmniej była niewielka plama cienia i niższa o jakieś dwa stopnie temperatura.
    - Nie mówili nam, że tu jest tak gorąco. - William, ciężko dysząc, zwalił się na łóżko.
    Spływały po nim strumienie potu.
    - Nic nam nie mówili - sapnął Bobo. On także był mokry, jakby właśnie wyszedł spod
    prysznica.
    - Przesada - wzruszył ramionami Wiewiór. Był suchy jak pieprz i nawet lekko się ożywił.
    Jego chude, żylaste, pokryte grubą skórą ciało najwyrazniej dobrze znosiło upały.
    - Przyzwyczaicie się - odezwał się Dukka. - Najważniejsze to pić dużo wody.
    - Przydałyby się chłodne drinki z parasolkami i kilka tancerek. - Bobo zdjął koszulę i
    wyżął ją przed namiotem.
    Po godzinie dzwięk gongu wezwał ich na obiad. Po chudej zupce i kawałku
    niewiadomego pochodzenia mięsa z sucharami stawili się u kwatermistrza, gdzie pobrali
    wyposażenie - lekkie mundury w pustynnych barwach, hełmy, bagnety, broń krótką i długą.
    Ledwie zdążyli się przebrać, zanim poznali ostatniego członka ich Parszywej Piątki.
    Nadszedł od strony latryny i gdy przepisowo ustawili się przed nim w szeregu, wciąż
    próbował zapiąć zwisające w okolicy kolan spodnie.
    - Basznoszć... Szpocznij. Snajdujecze sze pod mojo komendo - wybełkotał ich nowy
    przełożony, zionąc smrodem przetrawionego alkoholu, po czym potknął się o przytroczoną do
    pasa szablÄ™.
    - Właśnie kogoś takiego potrzebujemy... - szepnął Bobo, spoglądając na pełzającą w
    piachu postać. Z pewnością był najmniejszym minotaurem jakiego widzieli do tej pory. Był
    minitaurem. Osobniki jego rasy zwykle wyglądały jak byki wychowane w magazynie ze
    sterydami. Ten na pierwszy rzut oka przypominał cielaczka. Na drugi jednak dostrzegało się
    twarde węzły mięśni zarysowane pod skórą. No właśnie, skóra - o ile wśród minotaurów
    przeważała ciemna maść, ich nowy szef był egzemplarzem białym w urocze czarne łaty. I z
    wilgotnym różowym noskiem.
    - Jesztem szerżant Szprot - czknął łaciaty karzeł gdy już udało mu się stanąć na kopyta. -
    Chioccie na fódkę.
    - Właśnie kogoś takiego potrzebujemy! - powtórzył Bobo, tym razem z entuzjazmem.
    Po nocy spędzonej w towarzystwie minitaura Szprota i jego baterii przemyconego
    alkoholu powitanie z porankiem było szczególnie przykre. Zwłaszcza że poranek miał
    rozdartÄ… w krzyku twarz wojskowego trepa.
    - Zbiórka! - ryczał mundurowy.
    Parszywa Piątka wyczołgała się z barłogów, starając nie poruszać zbytnio obolałymi
    głowami. Nie musieli wciągać na siebie ubrań, bowiem zasnęli w pełnym umundurowaniu.
    Na apelu dowiedzieli się, że znów mają ogromne szczęście, bo nadszedł wreszcie dzień,
    w którym mogą oddać życie za ojczyznę.
    Cel wydawał się prosty - zdobyć i utrzymać wzgórze o niewielkim znaczeniu
    strategicznym. Wzgórze Golem.
    VIII
    - No, połowa zadania wykonana. Zdobycie poszło nam całkiem niezle - uśmiechnął się
    Bobo, gdy wraz z setką innych żołnierzy wyładowali się z ciężarówek na kompletnie pustym
    wzgórzu.
    Zaczerpnął w płuca gorącego powietrza i rozejrzał się wokoło. Z porośniętego rzadką
    trawą wzgórza rozciągał się doskonały widok na pustynię bielejącą w promieniach słońca.
    Znaczyły ją ciemniejsze plamy twardej, suchej roślinności. Gdzieś w oddali dało się dostrzec
    kilka samotnych palm sugerujących obecność wody i trzy krążące nad nimi sylwetki
    padlinożernych ptaków.
    - I to jest twój kraj? - zapytał Bobo, patrząc wymownie na Dukkę.
    - Niby ładnie, ale pusto, nie? Sucho, gorąco. Najlepsze życie, jakie mógłbym tu
    prowadzić, to życie poganiacza wielbłądów. Nienawidzę wielbłądów - skrzywił się dżinn i
    splunÄ…Å‚ na piasek.
    Rozważania o perspektywach mieszkańca pustyni przerwał im łopot skrzydeł, jaki rozległ
    się nad ich głowami. Mały czarny smok, ledwie rozmiarów dobrze odżywionej krowy,
    zapikował w dół. %7łołnierze jak na komendę padli plackiem na ziemię. Gad wyrównał lot i
    łagodnie osiadł na piasku, wzbijając chmurę pyłu. Aypnął spod oka na gramolących się na
    nogi mundurowych i wypuścił z nozdrzy obłoczek pary. Nieco dalej na ziemi wylądowały
    dwa kolejne smoki. Cała trójka dzwigała na grzbietach potężne siodła z wygodnie
    ulokowanymi w nich jezdzcami.
    - Starzy znajomi - mruknął Bobo, patrząc spode łba na zeskakujących na piasek oficerów.
    Gdy widział ich ostatni raz, nie mieli na sobie mundurów, ale był pewien, że te gęby
    zapamięta do końca życia.
    Wysoki facet, od niechcenia żujący wykałaczkę, popatrzył na żołnierzy. W taki sam
    sposób ludzie patrzą na karaluchy, biegające po ich nowej kuchni.
    - Jestem pułkownik David Berkowitz, kontrwywiad. Przejmuję tu dowodzenie - oznajmił.
    - Kapitanowie Jeffrey Dahmer i Albert Fish są moimi zastępcami - przedstawił nieogolonego
    chudzielca i krępego osiłka stojących za jego plecami.
    Pułkownik ponownie powiódł wzrokiem po żołnierzach, wypluł na ziemię przeżutą
    wykałaczkę i na jej miejsce wetknął w usta nową.
    - Do wieczora macie się okopać, zająć pozycje i czekać na dalsze rozkazy. Pojęliście czy
    wyrażam się niezrozumiale? - zapytał.
    - Szłyszelyszcie pułkofnika! - zabełkotał sierżant Szprot poprzez wypalone podłym
    bimbrem struny głosowe. [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • matkadziecka.xlx.pl