• [ Pobierz caÅ‚ość w formacie PDF ]

    Zbadałem teren, ale nie znalazłem więcej śladów. Wróciłem więc do szczeliny,
    wsunąłem miecz do pochwy i umocowałem ją do pasa. Zapiąłem go na ramieniu,
    żeby klinga wisiała na plecach. Rękojeść będzie wystawała tuż ponad plecakiem.
    Nie wyobrażałem sobie biegu z bronią u boku.
    Zjadłem trochę chleba i resztkę mięsa, popiłem wodą i odrobiną wina. Po
    czym ruszyłem dalej.
    122
    Biegłem prawie cały dzień  o ile można nazwać dniem porę doby pod nie-
    zmiennym, pasiastym niebem, kraciastym niebem, niebem rozjaśnianym przez
    wiecznie wirujące koła i fontanny światła. Biegłem do zmęczenia, wypoczywa-
    łem, zjadałem coś i znów ruszałem biegiem.
    Oszczędzałem żywność, gdyż miałem przeczucie, że po prowiant musiałbym
    sięgnąć daleko, a taki akt narusza rezerwy energetyczne organizmu. Unikałem
    skrótów, gdyż błyskotliwe, przecinające cienie piekielne rajdy też mają swoją ce-
    nę, a nie chciałem przybyć do celu całkiem wyczerpany. Często oglądałem się
    za siebie, ale na ogół nie widziałem nic podejrzanego. Tylko od czasu do czasu
    miałem wrażenie, że dostrzegam za sobą pogoń. Jednak możliwe były też inne
    wyjaśnienia, biorąc pod uwagę wszystkie płatane przez cienie sztuczki.
    Biegłem, póki nie byłem pewien, że w końcu zbliżam się do celu. Nie wyda-
    rzyła się żadna nowa katastrofa i nikt nie kazał mi wracać. Przez moment zastana-
    wiałem się, czy to dobry znak, czy może najgorsze ma dopiero nadejść. Wszystko
    jedno. Wiedziałem, że jeszcze jeden sen i trochę marszu doprowadzi mnie do
    miejsca, gdzie chciałem się znalezć. Dołóżmy odrobinę czujności i kilka środków
    ostrożności, a znalazłbym nawet pewne powody do optymizmu.
    Biegłem właśnie przez okolicę pokrytą lasem krystalicznych kształtów. Nie
    miałem pojęcia, czy są żywymi organizmami, czy raczej jakimś fenomenem geo-
    logicznym. Zniekształcały perspektywę i utrudniały przeskoki.
    Nic się jednak nie poruszało w tym szklistym, lśniącym lesie, co skłoniło mnie
    do rozbicia tu ostatniego obozowiska.
    Nałamałem gałęzi i wetknąłem je w różowy grunt o konsystencji częściowo
    zaschniętego kitu. Tworzyły okrągłą palisadę, wysoką mniej więcej do ramion.
    Odwinąłem z nadgarstka Fraku, wydałem niezbędne polecenia i ułożyłem na kra-
    wędzi błyszczącego, choć nierównego muru.
    Frakir wydłużyła się, rozciągnęła w cienką nić i wplotła między odłamki
    kryształów. Poczułem się bezpiecznie. Nic nie mogło przekroczyć tej bariery. Fra-
    kir zaatakowałaby natychmiast i zacisnęła śmiertelną pętlę.
    Rozścieliłem płaszcz, położyłem się i zasnąłem. Nie wiem, jak długo to trwa-
    ło. Nie pamiętam żadnych snów. Nic nie zakłóciło mi odpoczynku.
    Obudziłem się i przekręciłem głowę, ale widok był identyczny. Ze wszystkich
    stron oprócz dołu otaczały mnie splecione, kryształowe gałęzie. Wstałem powoli
    i naparłem na nie. Wytrzymały. Zmieniły się w szklaną klatkę.
    Mógłbym odłamać niektóre cieńsze pędy, jednak takie rosły mi głównie nad
    głową, więc nic by to nie dało. Te, które wczoraj zasadziłem, wyraznie pogrubiały,
    zapuszczając pewnie korzenie. Nie ustępowały przed najsilniejszymi kopniakami.
    Ta przeklęta kopuła doprowadzała mnie do pasji. Machnąłem mieczem i do-
    okoła posypały się szkliste odpryski. Zasłoniłem twarz płaszczem i zadałem jesz-
    cze kilka ciosów. Potem zauważyłem, że mam mokrą dłoń. Spojrzałem  spływa-
    ła krwią. Niektóre drzazgi były naprawdę ostre. Zrezygnowałem z miecza i wró-
    123
    ciłem do kopania ścian klatki. Trzeszczały z rzadka i dzwięczały cicho, ale nie
    ustępowały.
    Nie cierpię na klaustrofobię, a mojemu życiu nie groziło bezpośrednie nie-
    bezpieczeństwo, lecz coś w tym błyszczącym więzieniu irytowało mnie zupełnie
    nieproporcjonalnie do sytuacji. Wściekałem się chyba z dziesięć minut, nim od-
    zyskałem spokój i mogłem rozsądnie pomyśleć.
    Przestudiowałem gąszcz kryształów, aż dostrzegłem jednostajną barwę i fak-
    turÄ™ wplecionej w nie Frakir.
    Dotknąłem jej końcami palców i wydałem rozkaz. Zajaśniała nagle, przebiegła
    pełne widmo i zatrzymała się na czerwonym żarzeniu.
    Wycofałem się szybko na środek klatki i owinąłem się płaszczem. Gdybym
    przykucnął, odłamki z górnej części przeleciałyby większą odległość i uderzyły
    mnie z większą siłą. Dlatego stałem prosto, osłaniając głowę nie tylko płaszczem,
    ale i rękami.
    Trzeszczenie zmieniło się w trzaski, a po nich w grzechot, odgłosy pękania
    i łamania. Coś trafiło mnie w ramię, ale nie straciłem równowagi.
    Dzwoniąc i chrzęszcząc, konstrukcja zaczęła się sypać. Nie ruszałem się
    z miejsca, choć kilka razy uderzyły mnie odłamki. Gdy ucichł hałas, rozejrza-
    łem się dookoła. Dach zniknął i stałem po kostki w twardych, połamanych na
    kawałki podobnych do koralu, pędach. Kilka bocznych konarów pękło tuż przy
    ziemi, inne pochyliły się na boki. Parę celnie wymierzonych kopnięć powaliło je
    do końca.
    Płaszcz był rozdarty w kilku miejscach, a Frakir owinęła się wokół kostki
    i rozpoczęła migrację do nadgarstka. Gdy odchodziłem, pędy chrzęściły pod sto-
    pami.
    Otrzepałem płaszcz i ubranie. Po półgodzinnym marszu zostawiłem za sobą tę
    okolicę i dopiero wtedy zatrzymałem się na śniadanie w gorącej, ponurej dolince,
    pachnÄ…cej lekko siarkÄ….
    Kończyłem jedzenie, gdy usłyszałem tupot. Grzbietem po prawej stronie prze-
    biegł rogaty fioletowy stwór z wielkimi kłami, ścigany przez bezwłosą pomarań-
    czową bestię o długich szponach i rozwidlonym ogonie. Oba potwory wyły w róż-
    nych tonacjach.
    Pokiwałem głową. To po prostu jeden paskudny zwierzak gonił drugiego.
    Przekroczyłem ziemie zamarznięte i rozpalone, pod niebami dzikimi i spo-
    kojnymi. W końcu, po wielu godzinach, dostrzegłem zorzę płonącą za pasmem
    niewysokich, mrocznych wzgórz. To tutaj. Musiałem tylko je przekroczyć, by za
    ostatnią, najtrudniejszą barierą zobaczyć swój cel.
    Ruszyłem. Dobrze będzie załatwić to i zająć się ważniejszymi sprawami. Kie-
    dy skończę, przeatutuję się do Amberu. Nie muszę wracać tą samą drogą. W tę
    stronę nie było to możliwe, gdyż nie można odwzorować tego miejsca na karcie.
    124
    Ponieważ biegłem, myślałem z początku, że sam powoduję wibracje. Zmieni-
    łem zdanie, gdy kamyki na ziemi zaczęły przetaczać się z miejsca na miejsce.
    Dlaczego nie?
    Atakowało mnie już wszystko inne. Jak gdyby moja niezwykła Nemezis
    sprawdzała listę katastrof i doszła właśnie do punktu  Trzęsienie ziemi . W po-
    rzÄ…dku.
    Przynajmniej nie było w pobliżu niczego wysokiego, co mogłoby się na mnie
    zwalić.
     Ciesz się, sukinsynu!  krzyknąłem.  Niedługo przestanie ci być tak
    wesoło!
    Jakby w odpowiedzi drżenie gruntu przybrało na sile i musiałem się zatrzy-
    mać, żeby nie upaść. Ziemia zapadała się w niektórych miejscach, przechylała
    w innych. Rozejrzałem się szybko, próbując zdecydować, czy lepiej iść naprzód,
    cofnąć się, czy może zostać na miejscu. Otwierały się niewielkie szczeliny i sły-
    szałem niski, złowieszczy huk.
    Grunt pode mną opadł nagle  może z piętnaście centymetrów  i poszerzy-
    ły się najbliższe rozpadliny.
    Zawróciłem i co sił pognałem drogą, którą przyszedłem.
    Ziemia wydawała się tam spokojniejsza.
    To chyba był błąd. Szczególnie gwałtowny wstrząs zwalił mnie z nóg, a zanim
    zdążyłem wstać, w zasięgu ręki pojawiła się szeroka szczelina. Rosła w oczach. [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • matkadziecka.xlx.pl