-
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
płaszcz. — Niech będzie, jestem głupi. Ale dlaczego sprawia ci taką radość wbijanie mi tego do
głowy? Nic na to nie poradzę, że jestem bezdrożnym tłukiem z ciemnej strony planety...
— Nie jesteś bezdrożny — przerwał mu Wielgus. — Patrzysz już na sprawy dość parodrożnie...
choć jest w tobie sporo zrozumiałej nostalgii za starym rozdrożnym sposobem postrzegania. Czasem
próbujesz go bronić tylko dla zasady. Jak wtedy kiedy omawialiśmy czynniki psychologiczne
ograniczające pojmowanie teraźniejszości rzekomej, a ty upierałeś się przy twierdzeniu, że...
— O nie, ani mi się waż! — krzyknął Jo. — W następną dyskusję mnie nie wciągniesz. — Do
tej chwili dotarł już do sakwy leżące/j w drugim końcu korytarza. — Odchodzę, j Dik, idziemy.
— Zachowujesz się głupio — powiedział! Wielgus tonem znacznie bardziej autorytatywnym niż
zwykle.
— No więc jestem rozdrożny. I tak odchodzę.
— Inteligencja i drożność nie mają z sobąj nic wspólnego.
— Tam stoi statek, którego obsługi uczyłeś! mnie przez ostatnie cztery dni — powiedział] Jo,
wskazując przez szklaną ścianę. — Podczas pierwszej nocy, którą tu spędziłem, wpakowałeś mi do
głowy hipnotyczny wszczep] trasy. Co, do kroćset słońc, mnie tu trzyma?
— N i c cię tu nie trzyma — odparł Wielgus. — I gdybyś tylko wybił to sobie z głowyj mógłbyś
odprężyć się i podejść do sprawj z sensem.
Jo obrócił się zirytowany i stanął twarzy w twarz z dwudziestometrową ścianą mikron złączy,
bloków logicznych i klawiatur reprogramowania, błyskających kontrolnymi światełkami.
— Wielgusie, podoba mi się tutaj. Wspaniale jest mieć w tobie przyjaciela, naprawdę. [Ale
mam tu darmowe jedzenie, ćwiczenia, [wszystko! I już od tego wariuję. Myślisz, że to [łatwo tak po
prostu wyjść i cię tu zostawić?
— Tylko nie graj mi na uczuciach — [ostrzegł Wielgus. — Nie zaprojektowano mnie, żebym
dawał sobie radę z takimi rzeczami.
— Czy wiesz, że odkąd przestałem być
kosmoluchem,
wykonałem mniej pracy niż w
jakimkolwiek porównywalnym wcześniejszym ; okresie życia?
— Zmieniłeś się też bardziej niż w jakimkolwiek porównywalnym okresie życia.
— Słuchaj, Wielgusie, spróbuj mnie zrozumieć. — Jo upuścił płaszcz i podszedł do konsoli,
którą stanowił duży mahoniowy pulpit. Wyciągnął spod niej krzesło, wczołgał się pod nią i usiadł,
obejmując rękami kolana. — Wielgusie, bo ty mnie chyba nie rozumiesz. Posłuchaj. Jesteś tu sobie
blisko wszystkich bibliotek i muzeów tego ramienia galaktyki. Masz masę przyjaciół, ludzi takich jak
San Severina i innych, którzy ciągle wpadają tu zobaczyć się z tobą. Piszesz książki, tworzysz
muzykę, malujesz obrazy. Czy myślisz, że potrafiłbyś być szczęśliwy w małym świecie stanowiącym
kulturę jednego produktu, gdzie w sobotnią noc nie ma nic do roboty poza piciem na umór, gdzie jest
tylko jeden teleteatr i nie ma biblioteki, gdzie może czworo ludzi ukończyło uniwersytet, ale i tak nie
możesz się z nimi widywać, bo zarabiają za dużo pieniędzy, i gdzie wszyscy wiedzą wszystko o
wszystkich?
— Nie.
— A ja bym potrafił, Wielgusie.
— Dlaczego więc odszedłeś?
— No, z powodu tej wiadomości i pewnie dlatego, że wielu spraw tak naprawdę nie
doceniałem. Myślę, że nie byłem jeszcze gotów do odejścia. Ty nie mógłbyś znaleźć tam szczęścia, ja
bym mógł, i tyle. Koniec, kropka. Ale pewnie nie do końca to rozumiesz.
— Rozumiem — powiedział Wielgus. — I wierzę, że będziesz w stanie znaleźć szczęście w
podobnym miejscu. Bo podobne miejsca składają się na większą część wszechświata. Będziesz
musiał spędzić w nich sporo czasu i gdybyś naprawdę nie był w stanie ich zaakceptować, byłoby
raczej smutno.
Dik zajrzał pod pulpit i wskoczył na kolana Jo. Pod pulpitem było zawsze o parę stopni cieplej
i, jako istoty ciepłokrwiste, Dik i Jo: wielokrotnie — razem bądź oddzielnie — nawiedzali to
miejsce.
— Teraz ty posłuchaj — odezwał się Wielgus.
Jo oparł głowę o boczną ścianę pulpitu. Dik zeskoczył z jego kolan, odszedł, a po chwili
powrócił, ciągnąc plastikową sakwę. Jo otworzył ją i wyjął okarynę.
— Są rzeczy, o których mogę ci powiedzieć; o większości z nich już ci mówiłem. Są też rzeczy,
o które musisz mnie zapytać. Zapytałeś dotąd o bardzo niewiele z nich. Wiem o tobie znacznie
więcej, niż ty wiesz o mnie. I jeśli mamy być przyjaciółmi, a jest to bardzo ważne dla ciebie i dla
mnie, ta sytuacja musi ulec zmianie.
Jo odłożył okarynę.
— To prawda, nie wiem o tobie zbyt dużo, Wielgusie. Skąd pochodzisz?
— Zbudował mnie konający LII, bym posłużył za siedlisko jego rozpadającej się świadomości.
— LII? — upewnił się Jo.
— Prawie już o nich zapomniałeś, zgadza się?
— Wcale nie.
— Widzisz, mój umysł jest umysłem LII.
— Ale przy tobie nie jest mi smutno.
— Jestem pół-Lll, pół maszyną, więc omijam zabezpieczenie.
— Ty jesteś LII? — Jo nie mógł wciąż jeszcze w to uwierzyć. — Nigdy by mi to nie przyszło do
głowy. Uważasz, że fakt, iż mi to powiedziałeś, cokolwiek zmieni między nami?
— Wątpię — powiedział Wielgus. — Ale jeśli dodasz coś na temat niektórych spośród twych
najlepszych przyjaciół, sporo stracisz w moich oczach.
— Co masz do moich najlepszych przyjaciół? — zdziwił się Jo.
— Jeszcze jedna aluzja. Jeśli jej nie załapałeś, to tym lepiej.
— Wielgusie, a może byśmy poszli razem? — rzekł nagle Jo. — Ja odchodzę, na to się już
zdecydowałem. Może byś poszedł ze mną?
— Znakomity pomysł. Myślałem już, że nigdy o to nie zapytasz. Nawiasem mówiąc, tylko w taki
sposób możesz się stąd wydostać. Co prawda, rejony, w które się wybieramy, są wrogo nastawione
do wolnych LII. Leżą w samym środku przestrzeni Imperium. Władcy Imperium chronią LII i bardzo [ Pobierz caÅ‚ość w formacie PDF ] - zanotowane.pl
- doc.pisz.pl
- pdf.pisz.pl
- matkadziecka.xlx.pl