-
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Z odległości paru metrów słyszała, jak chłopiec szczęka zębami.
- Jak masz na imię? - spytała.
- Bil...Bil...Billy.
- Gdzie mieszkasz?
- Tu, na farmie.
- Jak tam pies?
- Jest mu strasznie zimno.
- Nie martw się - powiedziała, zbliżając się do szczeliny.
- Zaraz was wyciągniemy i wrócicie do domu.
Trzask pękającego lodu przeszył ciszę i Libby zobaczyła kolej-
CZAS UKOJENIA
95
ną, wypełniającą się wodą rysę niespełna metr od siebie. Czas
uciekał.
Minęło jeszcze kilka sekund i w końcu zdołała chwycić chło�
pca za stopę.
- Jak cię będę trzymała za nogi, dasz radę utrzymać psa?
- Chyba tak.
- No to ruszamy. - Zacisnęła dłonie na nogach dziecka i od�
wróciwszy głowę do tyłu, krzyknęła: - Gotowe!
Poczuła, jak Una zaciska się mocno jej wokół pasa i powoli
ruszyli w drogę powrotną. Już po kilku sekundach dłonie miała
kompletnie zdrętwiałe. Mogła się tylko domyślać, w jakim sta�
nie jest dziecko, w dodatku przemoczone. Czuła, jak lodowate
zimno przenika jej ciało. Centymetr po centymetrze spod skutej
mrozem tafli wyłaniało się bezwładne, przemarznięte zwierzę.
Sądząc po wielkości, był to golden retriever.
Odetchnęła z ulgą. Powinno się udać. Właśnie w tej chwili
poczuła, że ze stóp chłopca zsuwają się buty.
- Poczekaj! - krzyknęła w stronę Petera, mocniej ściskając
nogi chłopca. - Jak się czujesz, Billy?
- Zimno mi.
%7łeby tylko się za bardzo nie wyziębił, pomyślała z troską.
Gdy w końcu znalezli się na mocnym lodzie, Peter pomógł jej
doholować chłopca do brzegu. Z daleka usłyszeli sygnał karetki
pogotowia i głosy nadbiegających ludzi.
- Nic się nie martw, bohaterze. Zajmiemy się twoim pieskiem
- powiedział Peter i ułożył zwierzę na wyciągniętych ramionach
Libby.
- Nazywa się Ranger.
- Powtórzę to weterynarzowi - zapewniła, patrząc, jak Peter
chwyta chłopca na ręce i przenosi w bezpieczniejsze miejsce.
Ktoś inny pomógł jej wstać i zarzucił koc na ramiona. Ranger
został zawinięty w gruby ręcznik i oddany pod opiekę mężczy�
zny, który miał się nim zająć. Choć Libby nie potrafiła powie�
dzieć, w jakim stanie jest pies, wiedziała, że żyje.
96 CZAS UKOJENIA
- Nic się pani nie stało? - zapytał Holley z trwogą w głosie.
- Nie.
Spojrzała na Petera, który właśnie zdejmował z chłopca mo�
krą kurtkę. Koś podał jej kubek gorącej kawy. Z rozkoszą oto�
czyła go zesztywniałymi palcami. Karetka była już na miejscu,
więc jej pomoc okazała się zbędna.
- Jak on się czuje? - zapytała, spoglądając z niepokojem na
zbielałe dłonie i nadgarstki chłopca. Dygotał z zimna i szczękał
zębami, co akurat w tym przypadku było pozytywnym obja�
wem. Na szczęście nie stracił przytomności.
- Mogło być gorzej. Obawiam się trochę o jego ręce. Trzeba
będzie zastosować ciepłe kąpiele, żeby je rozgrzać. Całe szczę�
ście, że nie trwało to zbyt długo - wyjaśnił Peter. Ostrzegł
sanitariuszy, by pod żadnym pozorem nie próbowali rozcierać
dłoni dziecka, gdyż może to jedynie pogorszyć sytuację. - Czy
ktoś zawiadomił jego rodziców? - zapytał.
- Już tu jadą - odpowiedział Holley.
- Zabierzemy cię, Billy, do szpitala. Przez jakiś czas nie
będziesz czuł rąk, a potem mogą zacząć cię piec. Dostaniesz leki
przeciwbólowe.
Chłopiec pokiwał głową ze zrozumieniem.
- A co z psem?
- Pojechał do weterynarza.
- Nic mu nie będzie?
- Mam nadzieję, że nie. - Peter polecił sanitariuszom prze�
nieść dziecko do karetki, po czym obejrzał dłonie Libby.
Najwyrazniej nie dostrzegł niczego niepokojącego, bo zapytał:
- Odwieziesz dzieci do domu? Ja chciałbym pojechać z Billym
do szpitala.
- Oczywiście.
- Proszę się nie martwić, panie doktorze - powiedział Holley.
- Dopilnujemy, żeby pana rodzina dotarła bezpiecznie do domu.
Peter pocałował ją mocno i pośpieszył w kierunku karetki.
Kyle trzymał Samanthę za rękę.
CZAS UKOJENIA
97
- Mamusiu, nic ci się nie stało?
- Na szczęście nie - odparła, przytulając dzieci do siebie.
- Ale dlaczego ten chłopiec wybiegł na środek jeziora? -
zapytała Sam.
- Bo jego piesek pobiegł tam pierwszy, a że to szczeniak,
nie reagował na wezwania. Lód się pod nim załamał i Billy go
ratował - wyjaśniła. - Akurat byliście blisko i usłyszeliście jego
krzyk.
- Czy to znaczy, że uratowaliśmy mu życie? - zapytała Sam.
- Tak sądzę.
Dzieci wymieniły dumne spojrzenia, uśmiechnęły się szero�
ko i klepnęły otwartymi dłońmi w geście zwycięstwa. Nagle
Sam uprzytomniła sobie, że nie widzi ojca.
- Pojechał z Billym do szpitala - wyjaśniła Libby.
- Ojej! - Twarz Sam nagle posmutniała. - Nie mamy jesz�
cze naszej choinki.
- Innym razem, kochanie.
- Ale ja już wybrałam. Jak nie wezmiemy jej dzisiaj, jutro
może jej nie być.
Choć była wycieńczona i przemarznięta, Libby nie chciała
robić dziecku przykrości. Jęknęła w duchu na myśl, że przyjdzie
jej teraz szukać porzuconej siekiery i termosu. Na szczęście
pojawił się Holley.
- A cóż to za smutna mina? - zapytał, patrząc na dziew�
czynkę.
- Musimy już jechać - wyjaśniła Sam z ustami wygiętymi
w podkówkę - a tata nie zdążył ściąć choinki.
- Pójdziemy po nią, tylko muszę wrócić po siekierę. Zosta�
wiliśmy ją pod orzechami - powiedziała Libby.
- O nic się nie martwcie. Wyślę tam kogoś. - Holley wydał
odpowiednie polecenie. - A którą choinkę sobie upatrzyłaś,
dziecinko?
Sam wskazała dłonią drzewko.
- To ta.
CZAS UKOJENIA
98
Holley długo przyglądał się drzewku. Miało złamany czubek
i wyglądało, jakby stoczyło długotrwałą walkę z wiatrem.
- Jesteś pewna?
Sam energicznie pokiwała głową. Właściciel spojrzał na Lib-
by, lecz ta tylko wzruszyła ramionami.
- Chcę właśnie to, bo nikt inny go nie kupi - wyjaśniła
dziewczynka.
Wyraznie zdziwiony Holley ściął drzewko i nawet nie chciał
słyszeć o zapłacie.
- Tak się cieszę, że uratowaliście tego chłopca. On często tu
bywa. Nie mogę sobie wyobrazić, że mógłbym go więcej nie
zobaczyć.
Gdy wsiedli do samochodu i przejechali kilka kilometrów,
Kyle i Sam zapadli w głęboki sen.
Wróciwszy do domu, Libby umieściła oba drzewka w wia�
drach z wodą. Gdy miała wejść do środka, zobaczyła Petera
parkującego samochód przed furtką. Na jej widok wysiadł
i przebiegł przez ośnieżony trawnik. Libby poczuła, że mija jej
zmęczenie. Peter rozłożył szeroko ramiona i mocno przytulił ją
do siebie.
ROZDZIAA SI�DMY
Peter wiedział, że Libby bezpiecznie dotarła do domu, po�
myślał jednak, że nie zazna spokoju, zanim jej znów nie zoba�
czy. Teraz wdychał znajomy zapach jej włosów, przez który
przebijała jeszcze woń sosnowego powietrza. [ Pobierz całość w formacie PDF ] - zanotowane.pl
- doc.pisz.pl
- pdf.pisz.pl
- matkadziecka.xlx.pl