• [ Pobierz caÅ‚ość w formacie PDF ]

    Solve nie żyłby już. Nie miał co do tego żadnych wątpliwości.
    Dotknięty do żywego, urażony w swej godności, leżał tak i myślał: Cóż to za czartowskie
    narzędzia mam we własnym domu? Tych dwoje...?
    Ani przez moment nie pomyślał, kto tak naprawdę jest tu największym łajdakiem.
    Szarość świtu zaczynała już sączyć się przez okno, kiedy Solve nareszcie się podniósł.
    Wyrazniej widział teraz dziecko. Nadal pogrążone było we śnie, jak gdyby nic się nie
    wydarzyło.
    - Czarci pomiot! Czarci pomiot! - syczał.
    Przeraziła go moc nienawiści, jaką żywił ku tej istocie przez siebie samego spłodzonej.
    61
    W przyszłości będzie mu zawadzała, i to przez całe życie. Skończą się wesołe dni pełne
    uciesznych przyjęć, wielkich orgii. Jakże bowiem będzie mógł teraz zaprosić gości do
    domu? I kto zajmie się dzieckiem? Kto dochowa tajemnicy, nie rozgłaszając wszem i wobec
    o obecności potwora?
    Nikt! Nikomu nie może zaufać.
    Zaczęła ogarniać go panika. Nie, nie może się jej poddać. Walka nie jest jeszcze przegrana.
    Musi pomyśleć...
    Wynieść dziecko z domu? Zostawić je gdzieś, porzucić?
    Tak! To jest wyjście.
    Teraz, kiedy wszyscy w domu i całe miasto pogrążone było we śnie, mógł to zrobić. Jakież
    proste rozwiązanie, o cóż się martwił?
    Zakładając buty i okrycie, zastanawiał się, w jaki sposób wykonać plan. I gdzie?
    W Lobau, wielkim parku, znajdującym się w pobliżu? Czy na Praterze?
    Nie, tam przechadzali się ludzie z jego otoczenia. Musiał znalezć okolice, gdzie nikt nie zna
    ani jego, ani Carla Berga.
    Nie może zanieść dziecka na policję, jeszcze, nie daj Bóg, zaczęto by zadawać pytania.
    Do kościoła? Nie, to się nie uda, nie z tym diablikiem.
    Dzielnica ubogich? Tak! Albo jeszcze lepiej: przytułek! Tam gdzie głupio dobrotliwe kobiety
    zajmują się osieroconymi dziećmi.
    Słyszał zresztą, że dzieciom nie jest tam wcale dobrze. Cierpią nędzę, nie mają ubrań i zle
    są odżywiane. Mrą jak muchy.
    Wspaniale! Im szybciej ten niewydarzeniec zniknie z powierzchni ziemi, tym lepiej.
    Był już gotów. Zdecydowanym ruchem ujął skrzynkę.
    Nie mógł jej unieść.
    Ciało Solvego przebiegł dreszcz. Nie był w stanie przesunąć skrzynki choćby o cal, stała
    jakby przybita gwozdziami do stołu.
    Bezradnie wzdychając zaniechał daremnych prób.
    Ale przecież do niczego nie potrzebował skrzynki. Mógł zabrać tylko dziecko.
    62
    Ledwie zdążył pomyśleć do końca i zbliżyć dłonie do ciałka syna, gdy znów poczuł lekki,
    jakby ostrzegawczy uścisk na gardle.
    - Nie, nie - szepnÄ…Å‚ ze strachem.
    Zrezygnowany opadł na krzesło. Powoli zaczął zdawać sobie sprawę z beznadziejności
    sytuacji.
    - Kamień młyński - mruknął zrozpaczony. - Ty diable, jesteś mi niczym kamień młyński u
    szyi. Ale ja sobie z tobÄ… poradzÄ™, zobaczysz...
    Wstał powoli, usta wykrzywiły mu się w szyderczym uśmiechu.
    Nie mogę się ciebie teraz pozbyć, odmieńcu, pomyślał. Ale co będzie, kiedy pozbędę się
    twego stróża? Co się wtedy z tobą stanie? Będziesz bezbronny, całkiem bezbronny!
    Szybkim krokiem skierował się do swojej sypialni, otworzył szafę i przekręcił klucz w zamku
    szuflady, której nikomu oprócz niego nie wolno było ruszyć.
    Kiedyś często przyglądał się temu, co leżało w szufladzie, wyjmował i usiłował wyzwolić
    tkwiące w tym tajemne moce. Nigdy jednak nie okazało chęci do współpracy, więc Solve
    przestał się tym interesować.
    Tam! Tam leżał, kwiat wisielców narzędzie Szatana na ziemi, wielesetletnie, pociemniałe ze
    starości, powykrzywiane, przerażające.
    Mandragora.
    Teraz nadszedł twój koniec, moja droga, pomyślał Solve, z jakiegoś bowiem powodu bał się
    na głos wyrazić swą myśl. Ja nie dbam o tradycje rodziny, o jej drogocenne skarby. Ten czas
    już minął, rozumiesz?
    Kiedy wyciągnął dłoń, by pochwycić korzeń, nie pamiętał słów ojca o tym, że mandragora
    nigdy nie służyła pomocą Tengelowi Złemu ani też żadnemu z nieszczęsnych dotkniętych w
    żadnym pokoleniu.
    Przez moment wstrzymywał się, palce mu drżały, jak gdyby lękał się dotknąć obrzydliwej
    rzeczy leżącej na dnie szuflady.
    To tylko korzeń, uspokajał sam siebie. Korzeń, który kształtem przypomina istotę ludzką. Nie
    jest żywy, czyżbyś naprawdę wierzył, że jest inaczej, Solve?
    Roześmiał się, głośno, lecz niepewnie, po czym jego dłoń stanowczym ruchem zacisnęła się
    wokół mandragory.
    Czego się spodziewał?
    63
    W każdym razie nic się nie wydarzyło. Tylko przy dotknięciu korzenia dłoń drgnęła z
    obrzydzeniem.
    Trzymając kwiat wisielców jak najdalej od siebie, Solve wrócił do salonu, do swego
    eleganckiego salonu, którego harmonia została naruszona owym niepojętym, które
    znajdowało się na stole.
    Solve spojrzał na mandragorę. Z niesmakiem, by ukryć aspekt, jaki mimowolnie wobec niej
    odczuwał.
    Czy mam wrzucić ją do ognia? zastanawiał się. Wątpił jednak, czy będzie się palić.
    Zakopać w ziemi?
    Czyniono to już wcześniej, ale zdołała wydostać się na powierzchnię. Solve nie śmiał
    ryzykować.
    Dunaj...?
    Wezbrany Dunaj płynął teraz bystro aż do Morza Czarnego. Tak daleko Solve nie miał
    zamiaru nigdy się zapuszczać, spokojnie więc mógł wrzucić ją do wody.
    Tak. To najlepsze rozwiązanie. Pozbędzie się jej na zawsze.
    Mimo woli podszedł do stołu. Stanął przyglądając się uśpionemu odmieńcowi w skrzynce.
    Nigdy nie zdoła przywyknąć do widoku tej twarzy. Taka nieludzka, taka straszna!
    Jak tylko upora się z mandragorą, unieszkodliwi ją, pozbędzie się i tego potwora!
    To niesprawiedliwe, myślał. Nigdy jeszcze w historii całego rodu Ludzi Lodu żaden dotknięty
    nie miał dotkniętego dziecka! Dlaczego przydarzyło się to akurat jemu?
    Drgnął, odruchowo rozwierając palce zaciśnięte wokół korzenia mandragory. Gotów był
    przysiąc, że coś poczuł.
    Kwiat wisielców upadł na skromne dziecinne posłanie. Solve natychmiast starał się go
    pochwycić, ale zaraz gwałtownie przyciągnął rękę ku sobie. Mandragora zgięła się wpół,
    niczym skorpion gotów do zadania śmiertelnego ukłucia, i na powrót wyprostowała, gdy tylko
    cofnęła się dłoń Solvego.
    - Nie, do diabła! - krzyknął Solve wystraszony, z pobielałymi wargami.
    Przez długą chwilę wpatrywał się w człekokształtny korzeń. Mandragora jednak więcej się
    nie poruszyła, jakby martwa leżała na posłaniu w skrzynce.
    64
    - Przywidzenie - mruknął Solve. - Albo też sam pociągnąłem za któryś z odrostów i całość
    się poruszyła.
    Tak, na pewno tak było!
    Zmiało, bez zbędnych wstępów mocno ujął mandragorę, by wyjąć ją ze skrzynki.
    Krzyknął z bólu i spojrzał na rękę. Pojawiły się na niej głębokie oparzenia. Mandragora była
    gorąca jak rozżarzone węgle. [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • matkadziecka.xlx.pl