• [ Pobierz caÅ‚ość w formacie PDF ]

     Ty...
    Merlan zawisł nad barem. Gruba pręga przecinała mu czoło. Podniósł rękę i uderzył.
    Wiera krzyknęła. Uderzył ją po raz drugi.
    Brand zaklął. Doskoczył do Merlana i uchwycił go za kark. Tamten szarpnął się gwał-
    townie i wydostał z uchwytu, kopiąc przeciwnika w kolano. Brand zgiął się z bólu. W tej
    sekundzie otrzymał cios w szczękę, który rzucił go na podłogę.
    Gdy oprzytomniał, klęczała nad nim Wiera. Wycierała mu twarz mokrym ręcznikiem.
    W jej oczach błyszczały łzy.
    Podniósł się. Dotknął obolałej brody. Z boku przyglądał mu się Merlan.
     Masz, gówniarzu. %7łebyś się na drugi raz nie bawił w rycerza. Mówiłem ci, od moje-
    go wara.
    Brand odwrócił się tyłem. Wiera wyszła do baru. Znajdowali się w kuchni, dokąd prze-
    niesiono nieprzytomnego Branda.
     Czekaj, hrabio. To dopiero zadatek. Resztę  wypłaci ci jutro sam szef...  Merlan
    ruszył za Wierą.
    Brand powlókł się do domu. Pełen złych przeczuć, położył się do łóżka. Próbował
    czytać, ale daremnie. Zgasił więc światło i leżał w ciemności.
    Nie wiedział, ile czasu upłynęło, gdy otworzyły się drzwi. Podniósł się na łokciach, go-
    tów do odparcia ataku. Ujrzał Wierę. Zamknęła drzwi i przekręciła klucz w zamku. Bez słowa
    podeszła do Branda. Uklękła przy łóżku, przytuliła rozpalony policzek do jego dłoni. Ujął jej
    głowę w swe ręce. Delikatnie oswobodziła się. Pogłaskała jego obolałą twarz, pocałowała w
    miejsce, gdzie był ślad po uderzeniu...
    Przyciągnął ją do siebie. Oswobodziła się i zrzuciła z siebie szlafrok. Nie miała na sobie
    nic więcej.
    * * *
    Brand ocknął się z głębokiego snu. Przeciągnął się leniwie. Delikatny zapach perfum
    przypominał mu Wierę.
    Przed wyjściem z pokoju przeglądnął się w lusterku. Skrzywił się na widok siniaka na
    brodzie, ale z reszty był zadowolony.
    W korytarzu zatrzymał się. Patrzył w kierunku drzwi, poza którymi mieszkała Wiera.
    Zastanawiał się, czy zapukać. Z kłopotu wybawiła go ona sama. Szła od strony schodów.
    Pośpieszył ku niej, wyciągając ramiona do uścisku. Wywinęła się sprytnie.
     Telefon do pana w portierni  głos jej miał nieprzyjemne brzmienie.
     Poczeka. Nic ważnego.  Starał się ją objąć.
     Niech pan trzyma ręce przy sobie. Hrabina na nie czeka.
    Pobiegł do hallu. Słuchawka leżała na stoliku. Podniósł ją.
     Halo? Mówi Brand.
     Dzień dobry panu. Viola Marborouge. Dzwonię zgodnie z przyrzeczeniem. Możemy
    się wieczorem zobaczyć  mówiła szybko, suchym i oficjalnym tonem.
     Dlaczego tak oficjalnie?
     Przepraszam pana, ale mam trochę kłopotów  tłumaczyła, starając się równocze-
    śnie nadać swemu głosowi cieplejszą barwę.
     Bardzo mi przykro...
     I ta dziewczyna odbierająca telefon... Jest zle wychowana. Zdenerwowała mnie. Kto
    to jest?
     Barmanka z baru  Cochon .
     Wobec tego nie dziwię się. A więc czekam dzisiaj o godzinie dziewiątej wieczorem.
    Willa  Moreno , osiedle Belle Vue numer 95. Proszę powtórzyć.
     Willa  Moreno , osiedle Belle Vue numer 95.
     Do zobaczenia.
    Odłożył słuchawkę. W drzwiach portierni stała Wiera. Słyszała zapewne wszystko, co
    Brand mówił do telefonu, ale wydawało się, iż ją to nie wzrusza. Nawijała kosmyk włosów na
    palec.
     Chciałam panu powiedzieć... że to, co zdarzyło się dzisiejszej nocy, to zemsta na
    Merlanie.
     Taaak?
     Po prostu zemsta, nic więcej. I niech panu nie chodzą po głowie jakieś myśli... 
    zawahała się  o miłości czy inne głupstwa. Kocham tylko Merlana.
    Zapadł już zmrok, gdy zjawił się w willi  Moreno . Drzwi otworzyła madame Viola.
    Miała na sobie obcisłą czarną suknię, zapiętą wysoko pod szyją.
     Witam pana! Bardzo się cieszę. Nareszcie pan przyszedł  starała się być serde-
    czna, ale Brand wyczuwał w jej głosie jakąś fałszywą nutę.  Chodzmy do saloniku.
     Zlicznie pani mieszka  Brand podziwiał wytworne wnętrze.
     Proszę, niech pan usiądzie. Tutaj pan powie mi wszystko. Wszystko!  powtórzyła
    dobitnie.
     Ręce do góry!
    Brand zerwał się z fotela. Podniósł posłusznie ręce. Poczuł na nich ucisk metalowych
     bransolet . Dwaj policjanci popychając go prowadzili w kierunku wyjścia. Madame Marbo-
    rouge, uśmiechając się szła za nimi.
     Więc to tak...  pomyślał Brand.
    Drugą już dobę siedział Brand w zamknięciu. Pomieszczenie, w jakim się znajdował,
    było zwykłą okrętową kabiną. Niezmiernie go to zdziwiło. Pamiętał, iż po wyprowadzeniu go [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • matkadziecka.xlx.pl