-
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
myśli, tylko wzdychał, całował podłogę i płakał.
Wyszedł z kościoła ze zdwojoną wiarą i zapalczywością do roboty.
Maryś! rzekł w połowie drogi, kiedy wracali do domu i przystanął nieco, bo dziewczy-
na szła za nim. Maryś, widzi mi się, że nam przemieni Pan Jezus, bo to, jak ojciec duchow-
ny powiedzieli: o liliach i ptaszkach, i innych choćby najmniejszych robaczkach pamięta, a
nie miałby Jezus kochany o człowieka stoić, co?
Musi być, co Pan Jezus zarówno stoi o wszystkich odpowiedziała poważnie.
%7łycie wydało mu się teraz jaśniejsze, bo na parę dni było co jeść w domu i mróz znacznie
zwolniał, a nawet w południe zrobiła się mała odwilż. Tomek przeczuwał odmianę powietrza,
bo słońce zaczynało się nie pokazywać i masy szarych, rozrzedzonych chmur zaciągały hory-
zont, więc niepokoił się znowu.
Znieg rośnie, ale nic to, Pan Jezus sobie dmuchnie i rozwieje wszystko powiedział
dzieciom, idąc do lasu rąbać drwa. Do wieczoru postawił ćwierć, choć się zmęczył śmiertel-
nie. Poszedł spać wesoło, bo dzieci miały co jeść i sam się znowu poczuł wciągnięty do daw-
nego życia robił.
Nazajutrz, gdy się obudził i wyjrzał na świat sposępniał.
Znieg sypał tak gęsto, że świata nie było widać i wiatr się zrywał z poświstem. Zanosiło się
na zadymkę i ani można było marzyć o rąbaniu w lesie.
I jak zaczęły śniegi sypać, wichry wyprawiać dzikie harce po polach, zawieja zaciemniać
świat, tak i nawet wyjść z chałupy było ciężko.
Nie było prawie dni ani nocy, tylko jakaś posępna, szara orgia huraganu przewalała się po
polach i przestrzeniach i biła ustawicznie potężnymi falami w Baranową chałupę i w las, co
się tylko pokładał w tym mocowaniu się z wichurą, ale powstawał niezmożony i straszny, bo
się rozsrożył walką i tak szumiał, trząsł się, trzeszczał, wył dziko i przeciągle, huczał że
dzieci nocami nie spały, a ptactwo uciekało z niego w pola. Tomek pilnował chałupy, bo gro-
ziła zawaleniem, aż ją całą zarzucił śniegiem zupełnie, że wyglądała niby wzgórze śnieżne.
26
%7ływność się wyczerpywała, nie było na świeżą ani można było iść po nią, tak drogi i pola
były zawalone śniegiem. Drugiego dnia zadymki pociągi stanęły w śniegach i wszelki ruch
ustał zupełnie, ludzie się trwożnie cofnęli ustępując miejsca żywiołom. Dopiero trzeciego
dnia rano zawierucha ustała nieco, ale olbrzymie zaspy dymiły niby kratery obłokami rozpy-
lonego śniegu.
Tomek ubrał się w kożuch, wziął łopatę i poszedł na plant. Dozorca, jego pomocnicy, in-
żynier dystansowy, masy chłopów spędzonych ze wsi okolicznych, wszystko to uwijało się
około zasypanego w przekopie pociągu. Rozdawano ludziom wódkę i kiełbasę, byle prędzej
oczyścić tor.
W białych tumanach śnieżnego pyłu Tomek widział całe setki ludzkich sylwetek pracują-
cych wesoło, słyszał gwar rozmów, śmiechy, skrzyp rydli łowił chciwie uchem te odgłosy i
posępniał coraz bardziej, bo dla niego ani miejsca, ani roboty nie było. Nikt go nie wołał do
niej. Stał na przejezdzie parę godzin zziębnięty, głodny i zrozpaczony, aż się doczekał Star-
szego, pochylił mu się do nóg i bardzo pokornie prosił o robotę.
Baran przecież wie, że był ogłoszony okólnikiem po całej drodze, iż go uwolnili za kra-
dzież z zastrzeżeniem nieprzyjmowania do żadnych robót na kolei. Cóż ja wam, moi kochani,
poradzÄ™?...
Tomek nie odrzekł nic, tylko smutnie zwiesił głowę i powlókł się do chałupy.
A ścierwy! ścierwy! ścierwy! zaczął naraz krzyczeć i taka nim złość zatrzęsła, że ło-
patę potłukł i przyszedłszy do izby Marysię wybił, Józka kopnął i jak oszalały tłukł się po
izbie, rwał sobie włosy, ale że to mu nic nie pomogło i wyczerpał się prędko, uspokoił się i
znowu czekał.
Od księdza nie było żadnej wieści, dnie się wlokły strasznie wolno i strasznie głodno. Jed-
nego wieczoru, po całodniowym poście, przyszło mu coś na myśl.
Dzieci płakały, a Józiek cicho się skarżył, że go coś gniecie pod piersiami i że mu jakoś we
wątpiach piszczy, był rozpalony od gorączki, przez sen się zrywał, krzyczał i prosił o chleb.
Nie płacz, synu, przyniesę wam jeść powiedział Baran krótko. Wziął worek, siekierę i
poszedł ku dworowi.
Brnął w śniegu po pas, ale doszedł do tych stodół, gdzie niedawno widział psy wyprawia-
jące ucztę. Szukał padliny macał w śniegu nogami, to steliskiem siekiery, ale nie znalazł
nic. Miał już odchodzić z niczym, kiedy dosłyszał ciche warczenie od szczytu budynku tam
poszedł.
Kilka psów rozrywało pomiędzy sobą owcę i warczało. Rozpędził je siekierą. Psy ustąpiły
niechętnie, szczękając zębami na współzawodnika, Tomek wybrał z tej owcy najmniej uszko-
dzone części, wsadził do worka i zarzuciwszy go na plecy, zawrócił ku domowi.
Psy rzuciły się za nim ze skowytem; skakały mu do worka, rwały go za kożuch i docierały
zajadle. Odganiał je siekierą i spiesznie biegł, ale znalazł się pod śniegiem rów jakiś, w który
wpadł. Psy skoczyły na niego. Wszczęła się krótka walka, z której wyszedł zwycięzcą ale z
porozrywanym na plecach kożuchem, z przegryzioną ręką i okaleczoną twarzą.
Dwa psy wyły tarzając się z bólu i znacząc krwią śniegi, reszta uciekła, a on pozbierał się
ledwie i powlókł wolno do domu ze zdobyczą.
Macie jeść rzekł Marysi, rzucając worek na izbę.
Mieli co jeść, ale Józiek, jego dziecko najukochańsze, na drugi dzień po tym jedzeniu roz-
chorował się na dobre.
Leżał na łóżku czerwony, obrzękły, cały w potach i tak bezsilny, że głowy nie mógł pod-
nieść. Tomek aż głową tłukł o ścianę, zrozpaczony śmiertelnie o jedynaka, w końcu poszedł
starać się o lekarstwa.
Pachciarz dworski, który różne medykamenta sprzedawał po kryjomu, dał jakieś proszki
na kredyt, jak również nieco żywności. Proszki nic nie pomogły, bo już po nich, trzeciego
dnia, Józiek leżał bezprzytomny i tylko coś bredził gorączkowo.
27
Tomek, jako po ratunek ostateczny, poleciał po starą Jagustynkę, która się znała na choro-
bach i czy się komu zwił kołtun, czy go coś wewnątrz bolało, czy potrzeba było odczynić
urok albo przemierzyć przesunięte dzieci, wszystko to z równym szczęściem leczyła zaże-
gnywaniem, odczynianiem albo ziołami.
Przyszła z nim zaraz i aż się za głowę ujęła zobaczywszy chorego.
Loboga! temu tylko Pan Jezus pomóc może szepnęła.
Sprobójcie, babko. Lekujcie tego mojego parobka kochanego.
Przemierzyć by go potrzeba albo i okadzić, i zażegnać... bo ja wiem co!... [ Pobierz całość w formacie PDF ] - zanotowane.pl
- doc.pisz.pl
- pdf.pisz.pl
- matkadziecka.xlx.pl