• [ Pobierz caÅ‚ość w formacie PDF ]

    matematyka. Nie biznesy i nie sielskie życie na wsi, tylko i wyłącznie matematyka.
     A ja to na razie nie wiem  odpowiedziała po chwili, dodając skwapliwie:  Ale
    mam czas. Na wszystko mam czas.
     Ja też mam czas  podchwyciła Iwonka, kładąc się na boku.  Na wszystko. Nie
    to co kiedyÅ›.
    Nie wiadomo kiedy zjawił się na brzegu brat Iwonki, Józiek. Lekko spasiony,
    w niechlujnym, pozwijanym na brzuchu podkoszulku, stanął kilka metrów od siostry
    i rozglądając się dookoła, zawołał:
     Raz-dwa do chałupy! Wstydu nam na całą wieś nie rób!
    I wonka przekręciła się na drugi bok, sięgając po buteleczkę z olejkiem
    do opalania. Józka mało szlag nie trafił. Jego pulchna, nawet dość przyjemna twarz
    poczerwieniała ze złości.
     Ojcu wszystko powiem, jak jeszcze nie wie, bo już cała wieś o tobie gada, to
    zobaczysz, jak ci wpieprzy, i raz-dwa wybije ze Å‚ba te miejskie zwyczaje.
    Znałem wszystkich ludzi na wsi i z grubsza sytuację każdej rodziny. Wiedziałem,
    że dawno temu Wawrzyńcowi żona odeszła do miasta ze sprowadzonym
    do wyznaczenia spornej sÄ…siedzkiej granicy geodetÄ…. Od tamtej pory Wawrzyniec
    szału dostawał na samo wspomnienie miasta i wszystkiego, co się z nim wiązało.
    Zwyczajów miejskich przede wszystkim.
    Józiek nic nie wskórał, Iwonka opalała się na piasku do wieczora. Kamila,
    upewniwszy się, że Dzidzia jest ze mną, wróciła do domu, a my we dwoje
    pobiegliśmy do wsi, gdzie ludzie gadali pod sklepem o Iwonce, że wstydu trzeba nie
    mieć, żeby sobie tak na urlop przyjeżdżać do starego ojca i wylegiwać się nad rzeką.
    Młodzi nosili już w kieszeniach pierwsze komórki i nic złego w opalaniu się Iwonki
    nad rzekÄ… nie widzieli.
    To był znamienny czas dla wsi. Nie tylko dla konkretnej, ale w ogóle. Dopiero
    z perspektywy kilkunastu lat mogłem to właściwie ocenić. Babcia, która od czasu
    do czasu lubiła wyrazić swoje zdanie na ten czy inny temat, powiedziała kiedyś, że
    prawdziwa wieś skończyła się w latach sześćdziesiątych. Nie miałem pojęcia, o co
    jej chodzi, dopóki mi nie opowiedziała o majówkach śpiewanych przy figurce Matki
    Boskiej na końcu wsi, gdy panny, zawodząc litanię, strzelały oczami
    na podjeżdżających motorami kawalerów; o niedzielnych popołudniach, gdy pół wsi
    siadało na rowie, a drugie pół pod kasztanem i zawsze było z czego się pośmiać albo
    o czym pogadać. O jesienno-zimowych wieczorach, gdy mężczyzni tłukli w tysiąca
    po gankach, a kobiety w kuchniach darły pierze. Nie było dnia, żeby ktoś nie zaszedł
    do chałupy, tylko po to, żeby zajść, bez powodu. Oparł się o futrynę, postał,
    powiedział coś albo nie i wyszedł. Teraz bez konkretnego powodu nikt cię nie
    odwiedzi.
    M o ż e i tak, myślałem wtedy, niewiele z tego wszystkiego rozumiejąc.
    Do pewnego momentu w ogóle się nad tym nie zastanawiałem. To było moje
    miejsce, do którego każdego lata lubiłem wracać i gdyby ode mnie zależało, nigdy
    bym go nie opuścił, dlatego byłem po stronie Józka Wawrzyńca, dziwiąc się Iwonce
    i wszystkim tym, którzy wcześniej czy pózniej stąd wyjechali. Niektórzy zresztą,
    zgodnie z prognozami Kamili, zaczynali wracać. I ci, którym w mieście nie wyszło,
    i ci, którzy coś tam  głównie w kategoriach materialnych  osiągnęli. Na przykład
    Mundek Jamroz, najmłodszy z synów starego Jamroza, którzy swego czasu jeden po
    drugim dali nogę do miasta w poszukiwaniu lepszego życia, a zezlony ojciec za psie
    pieniądze wyprzedał całą ziemię. Mundek nie wrócił na stałe, tego każdy był
    pewien. A w jakim celu  cała wieś miała się wkrótce przekonać.
    Zajechał pod sklep wypasioną bryką, wzbijając na podjezdzie tuman kurzu,
    wysiadł, z nonszalancją otrzepał spodnie i z ironicznym uśmieszkiem rozejrzał się
    po oczekujących na chleb ludziach. Ktoś go widział, jak od rana objeżdżał wszystkie
    przez ojca wyprzedane pola, stał przy nich i patrzył ze zmarszczonym czołem,
    a najdłużej zatrzymał się przy sadzie wiśniowym Kamili Borowiec.
     Co, chwilka relaksu?  zagadnął, śmiejąc się jak hiena.
     E, kto by tam miał czas na takie rzeczy.  Pietrzyk wyszczerzył zęby, trącając
    łokciem Karasińskiego.
    Ten nie wiedział, czy przytaknąć, czy zaprzeczyć, i dopiero jak Mundek zniknął
    w sklepie, wydusił:
     A to bandyta. Wczoraj pod wieczór dwie kury Marianowej przejechał na drodze,
    nawet się nie obejrzał. Marianowa mało na serce nie umarła.
     O kury?  Ktoś się lekko zdziwił.
     A co! Jedna to przecież już na dożywotce u niej była.
    Pietrzyk postukał się w głowę.
     Kura na dożywotce?! Ja to się dziwię Marianowi, że tyle z tą kobitą wytrzymuje,
    od małego miała nie po kolei pod sufitem.
    Karasiński splunął za siebie i obtarł usta rękawem.
     Nie ma co się dziwić. Za każdym razem z podwójnym żółtkiem jajka jej niosła.
    Ty byś zarżnął taką kurę?
    Pietrzyk nie zdążył odpowiedzieć, bo ze sklepu wyszedł Mundek, taszcząc
    na piersiach skrzynkę wódki. Puścił oko do podjeżdżającej akurat rowerem córki
    sklepowej, Kryśki Barańskiej, i ze dwa razy się za nią obejrzał. Ktoś ze stojących
    skwapliwie otworzył mu tylne drzwi do samochodu. Mundek wsiadł i w tumanach
    kurzu odjechał.
    Pulchna sklepowa, Jaśka Barańska, właścicielka największego biustu w okolicy,
    wyszła za Mundkiem ze sklepu, oparła się o ścianę i zmrużyła oczy, patrząc
    za oddalającym się samochodem. [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • matkadziecka.xlx.pl