• [ Pobierz całość w formacie PDF ]

    dze  żonie winienem, żem się nie splamił przedajnością.
    Męstwem i pogodnym umysłem pokonywałem nieustanne trudności, jakie miałem do
    zwalczania.
    Radca zapatrzył się w ogień kończąc swe opowiadanie, westchnął  i już więcej z niego
    dobyć nie mogliśmy.
    1884
    32
    Wakans nieobsadzony urząd.
    30
    DOWMUND
    (Karta z życia artysty)
    Nazywał się Dowmund, imię było piękne, ale on tak biedaczysko wyglądał, że nie przy-
    stawało do niego.
    Niewielkiego wzrostu, niezręcznej postaci, długiej, bladej twarzy, z oczyma dużymi, nie-
    bieskimi, małomówny, bojazliwy, niezgrabny, jąkał się, gdy mówił, wchodząc nie wiedział,
    na którą nogę miał stąpnąć, słowem, obudzał zarazem litość i współczucie.
    Strój jego w najwyższym stopniu zaniedbany, nieoczyszczony, pomięty, ręce podrapane i
    zbrukane, włosy w nieładzie, obuwie zabłocone  na pierwszy rzut oka czyniły go podobnym
    do kogoś przychodzącego za jałmużną.
    Pomimo to, wpatrzywszy się w jego czoło, chwytając czasem spojrzenia, można było od-
    gadnąć coś pod tą skorupą ukrytego: ducha i myśl cielesnym przywalone brzemieniem.
    Jak się dostał do Drezna  było tajemnicą z której się nie spowiadał. Zapytany, plątał się
    bełkotał, ręką machał, zagadywał i tłumaczyć się nie chciał. Okrucieństwem badać go było.
    Drezno niegdyś słynęło ze swej Akademii Sztuk Pięknych, ale się od dawna przeżyło;
    Monachium, Dsseldorf, Berlin o wiele je prześcignęły. Dziś już tu nad Elbą ani takich profe-
    sorów, jak Schnorr, ani wzorów (modeli), ani pracowni, ani na ostatek tego natłoku cudzo-
    ziemców, których sztuki pociągają, nie znalezć. Akademia istnieje resztką życia, zapożyczoną
    z przeszłości. Szczególną uwagę zwracają w niej na dzieci kraju, obcym się trudno do czegoś
    docisnąć, a jako współzawodnicy wcale nie są pożądani.
    Z wielkimi nadziejami przybywszy, Dowmund znalazł się wkrótce bez grosza, bez znajo-
    mych, stosunków, bez sposobu utrzymania i dalszego kształcenia.
    Było nas wówczas więcej niż dziś Polaków w Dreznie, ale o Dowmundzie nikt nie wie-
    dział.
    Jakimś dziwnym wypadkiem poznał się z nim mój przyjaciel X naówczas już, kiedy
    Dowmund, w lichej izdebce nędznej gospody na przedmieściu, zadłużony, marł niemal z gło-
    du.
    Faktem było, że nie jadł nic nad chleb suchy, a resztę zastępowała, niestety, wódka... Gdy
    był głodny, przekąsiwszy chlebem biedak upijał się, kładł na łóżko i zasypiał gorączkowo.
    We dnie miał jeszcze siłę malować. W izdebce na strychu, w której światła było mało, i to
    niegodziwego, stały na sztaludze i po kątach pozaczynane obrazki...
    Kilka kopij z galerii, do których zrobienia trudno mu się było docisnąć, wykonane dla
    chleba, sprzedane za bezcen, nie dawały mu umrzeć.
    Gdyśmy się o nim dowiedzieli i starali przyjść w pomoc, Dowmund był już na zdrowiu, na
    umyśle, na energii wyczerpanym i złamanym.
    Trochę nadziei wstąpiło w niego, lecz nie sztuka, którą kochał i dla której poświęcił siebie,
    zajmowała go, ale potrzeba utrzymania bytu... Gotów był malować co bądz, aby żyć, a po-
    tem? %7łycie znów oddać dla sztuki
    31
    Mówić o niej, jak o innych przedmiotach, nie umiał wcale Gdy w galerii obraz go jaki ude-
    rzył, zajął, stawał przed nim, stał godzinami, patrzał, potniał, ręce załamywał, ale zapytany
    nie potrafił zdać sprawy z wrażenia.
    Powtarzał z cicha:
     Panie, tego! Cudowny! Panie! Klękać!
    Nie pochodziło to z umysłowego ubóstwa, ale nie był człowiekiem słowa... Bóg go stwo-
    rzył do pędzla, to jest do czynu, który mu był wyznaczony.
    Za to, gdy mówiono przy nim o sztuce, słuchał z uwagą niezmierną, z natężeniem, z głę-
    boką wiarą, że mówiąc o sztuce, nikt, jak o świętości, bez przekonania i namaszczenia mówić
    nie mógł.
    Z pierwszych jego szkiców i obrazków nie można go było sądzić, widocznym tylko z nich
    było, i że ten człowiek, który nawet techniki dzisiejszej uczyć się nie miał gdzie, wiele odgadł
    i stworzył; dla siebie. Myśl jego własna krążyła dotąd w ciasnym kółku kilku motywów wy-
    niesionych z Litwy... Ubogie dzieci wiejskie, lasy stare, krajobrazy zadumane i smętne i ja-
    kieś istoty bajeczne, legendowe powtarzały się na płótnach poczętych.
    Gdy miał malować, brał go niepokój o wzór... bo nic bez natury robić nie chciał, nie poj-
    mował nawet, jak się bez niej obejść było można w najmniejszych akcesoriach. Wyśniwszy
    jakąś ondynę, rusałkę, świteziankę szukał jej potem na ulicy, a gdy nie znalazł, brał odartego
    wyrostka i malował żebraczkę...
    Wprawy miał już wiele i pewną własną fakturę, z której mogła się doskonała, oryginalna
    wyrobić technika. Z podziwieniem widzieliśmy, że rysunek był poprawny, staranny, a nie tak
    niewolniczy, aby ze wzoru nie stworzył coś własnego. Wzór był dla niego tylko podporą, na
    której opierając się, własnego ducha tchnąwszy w niego, dawał niby tylko to, co widział, ale
    przecudownie wyidealizowane w tym kierunku, jaki natura wskazywała. Idealizowanie to nie
    nadwerężało prototypu, podnosiło go do najwyższej potęgi...
    Dowmund, który ani się zastanawiał, jak to czynił, ani umiał wytłumaczyć, talentem od
    natury mu danym, instynktem dochodził do tego, co jest zadaniem sztuki: w śmiertelnym i
    znikomym dojrzeć i wydobyć z niego nieśmiertelne i wiecznie prawdziwe...
    Nic bez wzoru malować nie mogąc, a zapłacić za model nie mając czym, biedny człek
    dzielił się ostatnimi fenigami z najuboższą dziatwą uliczną i musiał się ograniczać jej malo-
    waniem...
    Obdartusy te powtarzały się na jego obrazkach. Gdy mu lasu było potrzeba, szedł do
    Szwajcarii Saskiej, ale tutejszy las po litewskim wydawał mu się ironią.
    Z saskich jodeł i sosen tworzył litewskie, których widma przyniósł z sobą w pamięci.
    Gdyśmy się o nim dowiedzieli i nim mu można było przyjść w pomoc kupnem paru robót
    jego, Dowmund był już tak przybity nędzą, tak złamany walką, że choć podzwignąć się za-
    pragnął, było za pózno.
    W dzień milczący, nieśmiały, osłupiały, zapracowawszy się, aby ze światła korzystać,
    wieczorem nie umiał sobie radzić inaczej: albo szedł gdzieś do szynku, tam, gdzie się nie
    obawiał, aby go znaleziono, lub kupował flaszkę wódki i postawiwszy ją pod łóżkiem, poty
    pił, aż upojony nie zasnął snem gorączkowym.
    Wstawał potem osłabiony, drżący, bezsilny i zjadłszy chleba wracał do pracy, która go tak
    samo upajała jak wódka. Olbrzymie siły nie mogły podołać takiemu życiu wyczerpującemu,
    niszczącemu, zabójczemu. Dowmund też wyglądał straszliwie i patrzeć nań było bolesnym.
    Starano się go oderwać od tego trybu życia, zapraszać, aby karmić, zatrzymywać, aby
    zmusić do zmiany nałogu i nawyknień. Niekiedy się to udawało chwilowo, lecz zostawiony
    sam sobie, powracał do wódki i do marzeń... Nie żył prawie z nikim. Na próżno starano się go
    ugłaskać, przyswoić, spoufalić; dziki był, a długa samotność uczyniła to zdziczenie naturą.
    32
    W czasie, gdy prawie trzezwy pracował z rana, bo nie zwykł był pić, gdy zmrok go ode-
    rwał od sztalugi, Dowmund nie mając świadków, oprócz swych wzorów w łachmanach
    wziętych z ulicy, wpadał w jakieś marzenie i zapał, który go zmieniał.
    X podpatrzył go z pędzlem malującego rusałkę w lesie i zdumiał się ogromną metamorfo-
    zą. Oczy mu ciemniały i nabierały ognia, twarz  wyrazu energicznego, prostował się i rosnął, [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • matkadziecka.xlx.pl