• [ Pobierz caÅ‚ość w formacie PDF ]

    pomyślałam, żeby kupili mi ubrania ciążowe, bo w tych, które
    miałam, trudno już było ukryć mój stan.
    Kiedy matka Yarola zorientowała się, że jestem w ciąży, zadała
    mi kilka pytań z tą poufałością, z jaką jedna matka może
    wypytywać drugą, a wobec moich wymijających odpowiedzi
    rozejrzała się po gabinecie w poszukiwaniu fotografii jakiegoś
    mężczyzny, męża, partnera, w każdym razie ojca dziecka, nie
    uznałam jednak za konieczne posuwanie mistyfikacji aż tak
    daleko, mimo nalegań państwa Soignes, którzy powtarzali:  W
    żadnym wypadku nie wolno dopuścić, żeby ludzie zadawali sobie
    pytania, Delphine, w żadnym wypadku nie wolno dopuścić, żeby
    ludzie się czegokolwiek domyślali".
    Nawet nie usiadła, wypiła tylko kawę, posłała mi uprzejmy
    uśmiech i odstawiła filiżankę na biurko. Potem skinęła na syna i
    ruszyła do drzwi.
    Yarol wstał i poszedł za nią. W progu uśmiechnęłam się i
    podałam mu rękę, lecz on, zamiast ją ująć, przyłożył mi palec do
    piersi po stronie serca. Było to ledwie muśnięcie i trwało tylko
    ułamek sekundy, jego matka nawet tego nie zauważyła, lecz mnie
    tym zaskoczył, prawdę mówiąc do tego stopnia, że aż krew mi
    napłynęła do twarzy; wiedziałam, że Yarol nie lubi dotykać
    innych ludzi.
    - Dzisiaj siÄ™ zaczyna, Dinelph - szepnÄ…Å‚.
    Nie wiedziałam, co próbuje mi przez to powiedzieć, ale kilka
    kroków dalej jego matka niecierpliwie potrząsała kluczykami i
    nie mogłam zapytać; zresztą jego oczy z powrotem stały się
    puste, zagubione w dzwiękowym łomocie dobywającym się ze
    słuchawek i nie udało mi się nawet napotkać jego spojrzenia.
    Yarol de Brettes /pani Cécile de Brettes
    Siedzenie w poczekalni. Kawa, herbatniki. Telefon do pani de
    Brettes. Użyczenie czasopism. Uszkodzony fikus.
    Czas: dwie godziny.
    Pięćdziesiąt euro.
    9
    Klient z godziny jedenastej przyszedł nieco za wcześnie. We
    wtorki Marja zaczynała pracę póznym przedpołudniem, więc
    wróciłam do gabinetu, żeby zająć się z powrotem pocztą, i w tym
    momencie usłyszałam dzwonek przy drzwiach wejściowych.
    Odczekałam do punkt jedenastej i poszłam otworzyć.
    Stał obok okna, obserwując przechodniów, i usłyszawszy moje
    kroki, szybko się odwrócił. Rysy miał kanciaste, jedną połowę
    twarzy bardziej nieregularną niż druga, szczękę wydatniejszą,
    węższe oczy, cięższe powieki, sprawiał wrażenie dwoistego i
    mógłby być brzydki, ale nie był. Od razu go rozpoznałam: to był
    mężczyzna z parku. Pomyślałam znowu o motylach, potem o
    fioletowych muszkach, muszkach miłości i śmierci, mimo że w
    pokoju nie było żadnych ruchomych cieni, ale tak było od
    początku ciąży, przez głowę przemykały mi różne niedorzeczne
    pomysły, strzępki zdań, chaotyczne słowa, tak jakby płód śnił i
    jego sny pływały wśród moich myśli niczym wodorosty lub ryby.
    - Pani M.? - zapytał. - Dzwoniłem w zeszłym tygodniu...
    - Czekałam na pana - odparłam. - Przejdzmy do gabinetu.
    Kiedy usiadł, w świetle lampy od razu spostrzegłam, że nie jest
    taki młody, jak się wydawało. Skórę miał poszarzałą,
    porysowaną zmarszczkami, i być może nie więcej niż trzydzieści
    lat, ale był sterany życiem.  Człowiek stary duszą",
    powiedziałaby pani Derovitski.
    Z uprzejmym uśmiechem bacznie mu się przyglądałam. Byłam
    wyczulona na twarze klientów, gdyż uważałam, że z ich
    obserwacji dowiaduję się o nich równie dużo, jak z ich opowieści.
    Zwracałam też uwagę na ich głosy, ciche lub stanowcze,
    nieznoszące sprzeciwu lub błagalne. Odnotowałam w pamięci
    wyżelowane włosy, kolczyk w uchu, szramę na prawym
    policzku, gdy tymczasem lewy był gładki jak u dziecka.
    Wytrzymał moje spojrzenie, po czym nie pytając o pozwolenie,
    wyją! z kieszeni paczkę papierosów i jednego zapalił.
    Podsunęłam mu popielniczkę. Nigdy dotąd nie widziałam równie
    mrocznych oczu, twarzy do tego stopnia oscylującej między
    młodzieńczością i znużeniem, a także naznaczonej pewną
    przebiegłością, odartym z wszelkich złudzeń cwaniactwem. Od
    tego momentu powinnam zacząć mieć się przed nim na
    baczności. Jeśli tak się nie stało, to dlatego, że znałam tego
    człowieka; był mi jeszcze obcy, ale w pewien sposób już go
    znałam i pewnie dlatego zapomniałam o ostrożności.
    Przez telefon przedstawił się jako Jones. Jak wszystkich
    klientów, zapytałam, w jakiej sprawie dzwoni, na co od-
    powiedział, że otrzymał w spadku rodzaj książki, plik spo-
    rządzonych odręcznie kartek i chciałby zlecić przepisanie ich na
    komputerze oraz oprawienie, tak jak prawdziwej książki, tak to
    ujął, dodając:  Ale powiem więcej, kiedy się zobaczymy, myślę,
    że od razu pani zrozumie, w czym
    rzecz". Zapytałam również, w jaki sposób się dowiedział o naszej
    Agencji, odpowiedział wymijająco, że poleciła mu ją jedna ze
    znajomych, chwaląc szeroki wachlarz naszych usług, jak również
    dyskrecjÄ™.
    - Co mogę dla pana zrobić? - zapytałam. - Przez telefon
    wspomniał pan o jakimś tekście do przepisania. Czy może pan
    powiedzieć dokładniej, o co chodzi?
    Przez chwilę siedział w milczeniu, paląc papierosa, a potem, w
    chwili gdy zwykle klienci tracą pewność siebie, kiedy wyjawiają
    swoje sekrety z przygnębieniem, które ich oszpeca, uśmiechnął
    się. Jego twarz uległa jakby ujednoliceniu, obie jej połowy
    upodobniły się do siebie, byłam pod wrażeniem uroku, jaki z niej
    emanował.
    - Jak już wspominałem, są to zeszyty - powiedział. - Jest ich pięć,
    ułożonych w porządku chronologicznym. Są listem,
    świadectwem, nieważne. Liczą dokładnie dwieście trzydzieści
    siedem stron. Ktoś własnoręcznie je zapisał. Dla mnie. Ktoś, kto
    mnie bardzo kochał.
    Z papierosem tkwiącym w kąciku ust patrzył na mnie, a ja
    spuściłam wzrok. Nagle wargi mi zlodowaciały, dziwne uczucie,
    przesunęłam po nich językiem, ale były suche, mimo to miałam
    wrażenie, że ktoś przejechał po nich kostką lodu jak po ustach
    chorego, któremu nie wolno pić. Domyśliłam się, kim jest ten
    mężczyzna. O historii, do której nawiązywał, zaczynałam
    dopiero zapominać, dzień w dzień musiałam na siłę przeganiać ją
    z głowy niczym chore zwierzę kulące się w mrocznych
    zakamarkach pamięci, by hodować w nich swoją chorobę, wciąż
    musiałam tupać nogą i odganiać je:  won, wynoś się, idz gdzie [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • matkadziecka.xlx.pl