• [ Pobierz caÅ‚ość w formacie PDF ]

    Francesco spuścił głowę.
    - Mało brakowało - powiedział. - W zasadzie upilnowaliśmy...
    - Ale co się stało? - zaniepokoił się Michaił.
    - Była burza, więc schowaliśmy się w namiocie, a tu nagle brzęk i łomot - wyjaśnił
    ochroniarz. - Wyskakujemy, a tu boczna szyba rozwalona... Już ją wymieniliśmy...
    Faktycznie, pod nogami chrzęściły mi kawałeczki rozbitego szkła.
    - Miejscowy złodziejaszek z kamieniem? - zagadnąłem.
    - Kula - zaprotestował Francesco. - Co najmniej jedna. Widocznie po ciemku i w
    rozbłyskach błyskawic nie mógł dobrze wycelować. Jedną znalezliśmy, bo utkwiła w fotelu...
    Podał mi na dłoni kawałek metalu. Był to czubek pocisku karabinowego. Lekko
    spłaszczony na końcu, widocznie od uderzenia.
    - Trzeba będzie wynająć hangar - mruknął mój przyjaciel. - Nie mogę was narażać.
    - Komuś nie podobają się nasze badania - mruknęła Juanita. - Dokąd dzisiaj lecimy? -
    zapytała.
    - Sprawdzimy taki garb skalny na przedpolu gór Rocandor - wyjaśnił. - Pasuje
    nienajgorzej do opisu. Trochę dalej jest jeszcze wodospad, być może ten, koło którego kryją
    siÄ™ zaginione kopalnie Muribeki...
    Uśmiechnęła się.
    - Na początku lat osiemdziesiątych XX wieku znaleziono złoto w Sierra Pelada -
    powiedziała, sadowiąc się w kabinie. - To, co się tam działo, przechodzi ludzkie pojęcie. Z
    dnia na dzień w środku dżungli wyrosło trzydziestotysięczne miasto. Prawie sami mężczyzni,
    wszyscy zdesperowani. Pierwsi odkrywcy podzielili teren na działki o powierzchni jednego
    ara. Dochodziło do pogromów Indian, to znów Indianie zabijali poszukiwaczy. Wreszcie
    władze wysłały na miejsce oddziały wojska i sytuację z grubsza udało się opanować, choć w
    starciach padło ponad stu górników.
    - Czy ich trud się przynajmniej opłacił? - zapytał Michaił, zapuszczając silnik.
    - W zasadzie tak. Niektórzy zdołali zarobić nawet pięć tysięcy dolarów. Większość
    oczywiście nie znalazła wystarczającej ilości kruszcu. Do tego wszystkiego doszło jeszcze
    zanieczyszczenie rzeki rtęcią, używaną przy pozyskiwaniu złota z gleby... Wielka katastrofa.
    To najlepsze określenie tego bałaganu.
    - Rtęć - mruknąłem. - Widocznie początkowo przepłukiwali ziemię na płuczkach. To
    pozwala odzyskać do 80% kruszcu. Potem ktoś się połakomił na odpady z ich produkcji.
    Ponieważ rtęć przykleja się do złota, można za jej pomocą odzyskać pozostałe drobinki... U
    nas w Polsce eksploatowano rudy, złożone ze związków arsenu ze złotem. Efekt był taki, że
    odzyskiwano rocznie po kilkanaście kilogramów, a jako produkt uboczny powstawał arszenik
    i jego pochodne, w ilości wystarczającej do wytrucia całego miasta...
    - Znowu mamy towarzystwo - zauważyła.
    Faktycznie zielonkawy helikopter leciał naszym kursem w odległości około pięciu
    kilometrów.
    - Nie podoba mi się to - powiedział Michaił. - W nocy strzelają, w dzień śledzą... Kim
    oni mogą być?
    - Wiążę ich z tym anonimowym listem - mruknąłem.
    - Jakim listem? - zainteresowała się dziewczyna.
    Wyjaśniliśmy jej.
    - W lotach samolotowych jest takie powitanie, macha się skrzydłami - powiedziałem. -
    Czy przy lotach helikopterem jest jakiś podobny język gestów?
    - Tak - wyjaśnił Michał. - Jeśli uważa się, że ktoś leci za blisko, to  zamiata się za
    sobÄ… ogonem.
    - Zrób tak - poprosiłem.
    - Ale oni są daleko - zaprotestował.
    - Zobacz, jak nisko lecą. Wyraznie kryją się. Dajmy im znak, że ich widzimy i
    zobaczymy, jak na to zareagujÄ….
    Nie zareagowali. Nadal posuwali się naszym śladem.
    Przelecieliśmy dość szybko do miejsca, gdzie zakończyliśmy badania poprzedniego
    dnia. Niebo chmurzyło się.
    - Rany, w nocy lało, teraz się zanosi - powiedziałem. - Pora deszczowa czy co?
    - Oczywiście - uśmiechnęła się Juanita. - Mamy porę deszczową w tych stronach od
    września do kwietnia...
    - O tym nie pomyślałem - przyznał Michaił.
    Przelecieliśmy nad niewielką wioską Indian. Wyglądała na wymarłą, ale snuło się nad
    nią kilka strużek dymu. Chwila i pozostała za nami. Jakaś rzeka i krokodyle, spoczywające w
    mule jak drewniane kłody. Na północy pojawiły się, coraz wyrazniej widoczne pasma
    górskie.
    - Znikli - zauważyła Juanita.
    - Czyli widocznie sprawdzali, dokąd lecimy - mruknąłem. - Stwierdzili, że nasz kurs
    jest bezpieczny i nie odkryjemy tego, co przed nami chowajÄ…...
    - A co przed nami chowają? - nie zrozumiał Michaił.
    - Tego nie wiem, może gdzieś w tych lasach uprawiają kokę, a może inne ziółka
    wywołujące zainteresowanie narkomanów... Nie chcą, żebyśmy tego szukali...
    Michaił przyspieszył. Juanita coś skrobała w kajecie.
    - Przydałoby się wreszcie znalezć coś naprawdę sensacyjnego - westchnęła. - Bo na
    razie sarkajÄ…...
    - Nic ciekawszego od tych zabitych Niemców raczej nie znajdziemy - powiedziałem. -
    Nie przejmuj się, może coś się trafi.
    - Jesteśmy - powiedział Michaił.
    Z lasu wyrastała bariera z czarnego bazaltu. Garb miał kilka kilometrów długości,
    sterczał trzydzieści metrów ponad czubki drzew. Jego szczyt pokrywały krzaki.
    - Dziw natury - mruknąłem. - Ciekawe, jak powstało coś takiego?
    - Sądzę, że ten kloc jakieś siły wulkaniczne wypchnęły po prostu spod ziemi od razu
    w takim kształcie - powiedziała Juanita. - Lądujemy?
    Posadziliśmy ostrożnie helikopter na szczycie. Wioska indiańska, leżąca pośród
    krzewów i obłych, kamiennych garbów, okazała się całkowicie opuszczona.
    - To i lepiej - mruknął Michaił. - Skoro tu nie lubią białych ludzi, to lepiej nie
    narzucać się z wizytą.
    - Mają powody, by nas nie lubić - odparłem. - Czarne zbocza, krystaliczna skała... to
    pasuje do opisu z dokumentu Raposo.
    - A ze szczytu powinno być widoczne miasto.
    Michaił stanął na krawędzi i, uzbrojony w solidną lunetę, penetrował okolicę. Potem
    porównał widok z fotografią lotniczą. Juanita robiła zdjęcia opuszczonych chat.
    - Zejdziemy tam na dół? - zapytałem.
    - Chyba nie ma po co, nic sensownego nie widać... Zrobimy to szybciej -
    zaproponował. - Zawisnę nad lasem, a ty zjedziesz na lince.
    - Dobra - kiwnąłem głową.
    Chmurzyło się coraz bardziej. Wokoło nas wirowały komary.
    - Chyba zaraz lunie - mruknąłem. - Trzeba poszukać jakiegoś zacisznego miejsca.
    - Tam - wskazał dłonią. - Polanka.
    Zabraliśmy dziennikarkę i polecieliśmy na dół. Nasz przyjaciel omiótł okolicę kamerą
    termowizyjną, żeby nie nadziać się na Indian. Polanka idealnie zabezpieczyła helikopter przed
    silnymi uderzeniami wiatru. Deszcz przyszedł niespodziewanie. Ulewa była taka, jakby niebo
    się oberwało. Michaił wyciągnął odbitkę zdjęcia satelitarnego. Milczał, my też się nie
    odzywaliśmy.
    - Pora - powiedział, patrząc w niebo.
    Faktycznie, deszcz ustał. Michaił zapuścił silnik i helikopter znowu wzniósł się nad
    las. Godzinę pózniej byliśmy koło wodospadu. Rzeka, płynąca z gór Roncador, opadała w
    tym miejscu z wyżyny w dolinę. Tysiące litrów wody przelewało się przez krawędz i pędziło
    w dół. U stóp wodospadu woda rozlewała się w dość duże jezioro. Na jego brzegu
    znalezliśmy sporą kamienną płytę, na której można było w miarę bezpiecznie wylądować. [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • matkadziecka.xlx.pl