• [ Pobierz caÅ‚ość w formacie PDF ]

    głosie rybaka brzmiało wyrazne rozczarowanie.
     No i dobrze  stwierdził bosman.  Zrobił zwiad i poleciał. Prosta sprawa, tutejsze wła-
    dze chcą wiedzieć, jak jest z nami naprawdę.
    W czasie tej wymiany zdań starszy oficer stał przy burcie i ciągle uważnie patrzył. Jeszcze
    nie wierzył, chciał mieć całkowitą pewność, nim złoży meldunek na mostek. W końcu już nie
    miał żadnej wątpliwości. Podszedł do głośniczka i zawołał ochrypłym od wiatru, mrozu i
    zmęczenia głosem:
     Dryfujemy, panie kapitanie, kotwice nadal nie trzymają.  Powiedział to spokojnie, bez
    żadnych akcentów emocji czy napięcia. Kapitan tym razem przyjął meldunek spokojniej niż
    poprzednio.
     Dobrze, chief  odparł.  Jak pan ocenia odległość?
     Dziób jest dalej od falochronu, ale rufa będzie ze czterdzieści metrów, może nawet
    mniej.
     Rozumiem. Proszę uważać i meldować. Rufa też!  to był rozkaz do załogi znajdującej
    się na rufie. A po chwili kapitan dodał, uważając widać za wskazane uspokojenie ludzi i do-
    danie im odwagi:  Widzieliście helikopter? Na lądzie wszystko o nas wiedzą, pomogą nam!
    Proszę, aby wszyscy zachowali spokój.
    Ludzie przyjęli jego zapewnienie w całkowitym milczeniu.
    5
    Kapitan portu, zazwyczaj opanowany, sprawiający nawet wrażenie flegmatyka, tym razem
    okazał zdenerwowanie. Trap przebył kilkoma susami i znalazł się na mostku. Od razu popro-
    sił o połączenie z kapitanem Wentą.
     Halo, kapitanie  mówił szef portu napiętym głosem.  Pańska sytuacja jest zła!
    To już nie było pytanie, tym razem kapitan portu stwierdzał niezbity fakt. Po chwili padła
    odpowiedz Wenty:
     Wiem.
    Nikt nie domyślał się nawet, ile go kosztowało wypowiedzenie tego jednego, krótkiego
    słowa. Tymczasem kapitan portu mówił dalej:
     Pilot stwierdził, że wasz statek dryfuje coraz bliżej falochronu z gwiazdoblokami. Jeśli
    pan nie zahamuje dryfu, to za godzinę, może wcześniej, wpakujecie się na falochron!
     Wiem!  powtórzył Wenta.
     I co pan zamierza zrobić w tej sytuacji?  kapitan portu podniósł głos, pytał, a zarazem
    jakby oskarżał Wentę, że dopuścił do tego, co się stało. A tamten odpowiedział bez zwykłej
    zadziorności i owej pewności siebie, którą przejawiał dotychczas:
     Rzuciłem kotwice. Nie pomogło. Kazałem dać więcej łańcucha, też nie poskutkowało.
    My już nic więcej nie możemy zrobić. Teraz pan musi nam pomóc!
     Jak pan sobie wyobraża moją pomoc?
     Już mówiłem! Proszę o doholowanie mnie do nabrzeża!
     Ja też już mówiłem! Nie mam holownika i pan o tym wie!
    74
     To pańska sprawa! %7łądam pomocy. Bez niej nie opanuję już dryfu! Ostatecznie wholo-
    wać nas może nie tylko holownik, ale każdy inny statek!
    Kapitan portu niespodziewanie zdjął czapkę. W nikłym świetle panującym na mostku ota-
    czający go ludzie zobaczyli, że czoło ma całkiem mokre pod potu. Trzymając czapkę w pal-
    cach, otarł wierzchem dłoni pot i znów ją nałożył. Powiedział wolno:
     Zrobię, co będę mógł, kapitanie! Proszę ze swojej strony też podjąć wszystkie środki,
    żeby ratować statek, a przede wszystkim załogę. Nawet gdyby trzeba było opuścić statek!
     Załoga statku nie opuści!  twardo oświadczył Wenta.  Jeszcze pływamy i jesteśmy
    niemal przy nabrzeżu. Nie myśli pan chyba, ze stracę statek tu, w porcie?
    Rozmowa była skończona. Na mostku  Dunaju zapadła cisza, której nikt nie miał odwagi
    przerwać.
    6
    Odwrócił się wolno od aparatury. Ten wysoki, szczupły człowiek nagle jakby się postarzał
    i przygarbił. Widać było, że czuje cały ciężar odpowiedzialności, jaka na niego spadła. Trwał
    chwilę w bezruchu, potem podszedł do kapitana Kozyry i stanął z nim twarzą w twarz. Pozo-
    stali zamarli w oczekiwaniu tego, co nastąpi. A oni długo patrzyli sobie w oczy, jakby bez
    słów przekazywali swoje myśli. W końcu odezwał się kapitan portu.
     Pański statek jest największy i najsilniejszy w porcie...
     Wiem. Co z tego?
     Czy muszę panu tłumaczyć?
     Czego pan ode mnie żąda?  teraz Kozyra mówił jak człowiek śmiertelnie zmęczony. Już
    nie patrzył kapitanowi portu w oczy. Uciekł wzrokiem w bok, nerwowo zapalał papierosa,
    widać było, że ręce mu się trzęsą. A kapitan portu powiedział krótko, z naciskiem:
     Przecież pan wie. Tylko pan może im pomóc.
    Długie, męczące milczenie. Wszystkim zdawało się, że minęły wieki nim padła odpo-
    wiedz, a zabrzmiała tak cicho, że nie wszyscy ją zrozumieli.
     Nie mogę ich wholować...
     Panie kapitanie!  opanowany kapitan portu starał się mówić spokojnie, ale widać było,
    że cały drży ze zdenerwowania.  Jak pan może odmawiać!
     MuszÄ™!
     Nie mogę uwierzyć  kapitan portu rozejrzał się dookoła, jakby chciał się upewnić, że
    nie śni.  Pan odmawia ratowania waszego statku? Kolegów?
     Ja nie odmawiam  odpowiedział z naciskiem Kozyra.  Ja po prostu nie mogę tego zro-
    bić!
     Ależ dlaczego?  niespodziewanie do rozmowy włączył się przedstawiciel armatora,
    dotychczas w milczeniu słuchający dialogu kapitanów.  Panie kapitanie, przecież...
     Proszę się nie wtrącać!  Kozyra huknął na niego pełnym głosem z taką wściekłością, że
    przestraszony wybuchem Mazur odruchowo cofnął się, jakby się obawiał, że kapitan może go
    uderzyć.  Pan tu nie ma nic do gadania!
    Po chwili osłupienia Mazur wybuchnął. Podniósł głos niemal do krzyku:
     Niech pan uważa, co pan mówi, kapitanie! Jestem tu przedstawicielem armatora! Ja panu
    mogę polecić, żeby pan to zrobił!
     Zamknij się pan!  Kozyra warknął tak groznie, że obecni pomyśleli, iż rzeczywiście [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • matkadziecka.xlx.pl