• [ Pobierz całość w formacie PDF ]

    Tone skuliła się na swoim miejscu, jakby zmalała. Annika współczuła jej serdecznie.
    - Owszem, wypytywała mnie o wiele spraw - mówił dalej J�rgen. - O co pytała ciebie?
    - Kim jestem i skąd pochodzę. Czy mam jakichś krewnych na zachodnim wybrze\u i
    tym podobnie - odparł Knut. - A ciebie?
    - Ech, takie tam... Wiecie co, kiedy tak teraz o tym myślę, to zaczynam rozumieć, \e
    ona się wyraznie wpraszała, \eby z nami tutaj jechać. To znaczy, \ebyśmy zaprosili ich oboje,
    i ją, i tego jej Parkinsona. Chocia\ jego towarzystwo to ju\ mnie naprawdę nie interesuje -
    prychnął na koniec J�rgen.
    - A ja myślałem, \e ty chodzisz z Tone - uciął Martin i J�rgen uświadomił sobie, \e
    nagle w samochodzie zapanował chłód. śeby skierować myśli przyjaciół w nieco inną stronę,
    dodał pospiesznie: - Jej aluzje były jednak tak niejasne, \e ich po prostu nie pojąłem.
    Martin spytał ostro:
    - Powiedzieliście jej coś o znalezisku?
    - Nie - odparli obaj jednocześnie, chocia\ w głosie J�rgena zabrzmiała nutka wahania,
    która nie uszła uwagi Martina.
    - Ja jednak wygadałem się, \e pochodzę z Lekna - dodał Knut. - To była pierwsza
    sprawa, o którą zapytała, zanim jeszcze nabrałem podejrzeń.
    - A, więc to tu jest sowa pogrzebana - rzekła Tone.
    - Pies, chciałaś chyba powiedzieć?
    - Pies nazwiskiem Parkinson - mruknął Martin. - On starał się coś wyjaśnić. Kto się
    wygadał?
    - On coś wiedział ju\ wtedy przed muzeum, mogłabym przysiąc - powiedziała Tone. -
    Tylko jakim sposobem...?
    - J�rgen, ty wyglądasz jak pastor dręczony wyrzutami sumienia - zaatakował Martin
    bez krzty miłosierdzia. - Coś ty jej powiedział?
    - Ja? - wykrzyknął J�rgen gwałtownie. - Ja przecie\ nic nikomu nie mówiłem! - Po
    czym skulił się. - All right, trochę się wygłupiłem. Lisbeth była taka miła dla mnie. Jeszcze
    zanim poszliśmy do muzeum. Zaraz po prywatce. Chciałem jej sprawić przyjemność, wydać
    się interesujący, sam nie wiem. Więc opowiedziałem jej trochę. Ale tutaj jej nie zapraszałem -
    zakończył stanowczo.
    - Trochę? Co to znaczy? Ile naprawdę jej opowiedziałeś?
    - Boję się, \e wszystko.
    Martin westchnął.
    - Och, ty naiwna sieroto! No trudno, co się stało, to się nie odstanie. Miejmy tylko
    nadzieję, \e nie przyjadą tu za nami. Annika, kochanie, czy masz jeszcze te pyszne jabłka?
    Zwracał się do niej w taki szczególny sposób, \e poruszał w niej najgłębsze struny.
    Wprawiał ją w dr\enie. A był niebezpieczny! Zmiertelnie niebezpieczny! Annika odczuwała
    szczerą wdzięczność dla Knuta. Gdyby nie on, mogłaby tu prze\yć największą pora\kę swego
    \ycia. Bo teraz nie miała ju\ wątpliwości, \e zakochać się w Martinie �yenie to najprostsza
    rzecz pod słońcem.
    ROZDZIAA VII
    Póznym wieczorem dotarli do małego osiedla w głębi zatoki i tam kończyła się szosa.
    Odtąd jazda samochodem była niemo\liwa. Dalej trzeba było popłynąć łodzią lub przeprawić
    się przez góry wąską i krętą ście\yną. Poniewa\ Knut nie chciał o tak póznej porze szukać
    przewoznika, wybrali drogę przez góry.
    Podczas tej podró\y cała piątka stała się sobie bli\sza. Po ciasnocie w samochodzie
    przyjemnie było rozprostować kości i poruszać się swobodnie. Wszyscy rozpoczęli
    wspinaczkę w góry chętnie i z zapałem, ale po kilku kilometrach coraz bardziej krętymi
    ście\kami milkli jedno po drugim, w końcu szli oddychając cię\ko, wpatrzeni pod nogi,
    szukając miejsca, gdzie mo\na pewnie postawić stopę. Robiło się coraz ciemniej, choć w tej
    części kraju pod koniec maja noc zapada pózno i powoli. Wcią\ jeszcze widzieli dość dobrze
    drogę przed sobą, ale krajobraz tonął w mroku, szary, jakby noc pozbawiła go barw. Na tle
    wieczornego nieba odbijały się górskie brzozy, wysokie dęby i inne drzewa, których nazw nie
    znali.
    Kiedy nieoczekiwanie otworzyła się przed nimi pusta górska dolina i od pokrytych
    wiecznym śniegiem szczytów powiał lodowaty wiatr, młodzi wędrowcy dosłownie padli na
    ziemię, by chwilę odpocząć. Nie mieli zbyt wiele baga\u, ale w drodze pod górę wszystko, co
    nieśli, zdawało się bardzo cię\kie. Zamierzali zostać w Steinheia jakieś cztery, pięć dni, \eby
    mieć dość czasu na zbadanie okolicy, a tak\e by trochę odpocząć i nacieszyć się urodą gór. Po
    cię\kiej i pracowitej zimie nale\ało im się to.
    Wszyscy odpoczywali zajęci własnymi sprawami. Knut myślał o swojej dziewczynie,
    która czekała na niego, gotowa do podró\y na południe. Martin zastanawiał się, jak najłatwiej
    i bez większych starań poderwać Annikę, ona zaś obmyślała, jak mu w tym przeszkodzić.
    Tone myślała o J�rgenie, a on marzył o Lisbeth...
    - Ale\ tu wieje - jęknęła Tone. - Przenika do szpiku kości.
    - Na dole, w Steinheia, wieje prawie bezustannie - powiedział Knut.
    Annika zmęczona le\ała na plecach i wpatrywała się w ciemną chmurę, sunącą za
    księ\ycem, który wkrótce znajdzie się w pełni. Czuła się jakoś dziwnie. Tu, na tym
    pustkowiu, pod zimnym, pokrytym ciemnymi chmurami niebem panował nastrój sądnego
    dnia i Annika nieoczekiwanie zadr\ała. Ogarnęła ją jakaś niezrozumiała, gwałtowna chęć,
    \eby zawrócić i uciec stąd. Zagroda Steinheia, której nigdy przedtem nie widziała, wydawała
    się wyjątkowo obrzydliwym miejscem. Inaczej nie umiałaby określić swoich uczuć.
    Trwało to niedługo, potem znowu wszystko wróciło do normy.
    W chwilę pózniej stanęli na krawędzi ostrego uskoku. Daleko w dole widzieli czarne
    morze i szary pas lądu wrzynający się w wodę.
    - Czy my musimy zejść a\ tam? - zapytała Annika z desperacją.
    - Droga jest mniej stroma, ni\ ci się wydaje - uspokajał ją Knut. - Chodzmy, teraz to
    ju\ nie potrwa długo. [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • matkadziecka.xlx.pl