-
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Uniemożliwia ło to ucieczkę. A na samym przodzie i tuż nad przepaścią widać było dwie
postacie, tak dziwne i w innych okolicznościach zabawne, że przyjrzałem im się
uważniej. Jedną z nich był nasz towarzysz, profesor Challenger. Smętne resztki kurtki
zwieszały mu się jeszcze z ramion, ale koszula była w strzępach, tak że długa broda splątała
się z czarnymi kudłami na potężnej piersi. Zgubił gdzieś kapelusz i włosy, które mu znacznie
odrosły w czasie wyprawy, powiewały w nieładzie na wszystkie strony. Jeden dzień
wystarczył, by ten przedstawiciel najwyższej nowoczesnej cywilizacji zamienił się w
najokropniejszego południowo-amerykańskiego dzikusa. Przy nim stał jego pierwowzór, król
małpoludów. Pod każdym względem był on jak mówił lord Roxton wiernym odbiciem
profesora, tylko włosy miał rude, nie czarne. Taka sama krzepka, przysadkowata figura,
takie same rozrośnięte bary, podane w przód, obwisłe ramiona i zjeżona broda, splątana z
włosami na piersi. Tylko w budowie głowy widać było różnicę: ścięte czoło małpoluda i
okrągłe skronie ostro kontrastowały z wysokim czołem i okazałą czaszką Europejczyka. Poza
tym król małpoludów był groteskową parodią profesora.
Ten obraz, którego opis zajął mi aż tyle czasu, wyrył mi się w jednej chwili w pamięci Nie
- 94 -
mieliśmy jednak czasu zastanawiać się nad nim, bo straszny dramat rozgrywał się w
naszych oczach. Dwa małpoludy porwały z szeregu jeńców jednego Indianina i zaciągnęły go
nad brzeg urwiska. Król dał znak ręką; małpoludy schwyciły Indianina za ramiona i nogi i
mocno trzy razy zakołysały nim w powietrzu. Potem potężnym zamachem wyrzuciły go w
górę nad przepaść. Biedak wyleciał z taką siłą, że nakreślił łuk w powietrzu, nim zaczął
spadać. Gdy znikł z oczu, cały tłum prócz straży rzucił się na skraj wyżyny i na chwilę
zapanowała martwa cisza, którą przerwał dziki ryk zachwytu. Małpoludy skakały,
wymachiwały długimi, owłosionymi rękami i wyły z radości. Potem cofnęły się i stanęły w
szeregu, czekając na następną ofiarę.
Tym razem nadeszła kolej profesora Summerlee. Dwóch wartowników schwyciło go za
napięstki i brutalnie wywlokło naprzód. Profesor opierał się, wierzgał długimi, chudymi
kończynami i wyglądał jak kurczę wyciągane z klatki. Challenger mówił coś do króla,
gorączkowo gestykulując mu przed nosem. Błagał, zaklinał, prosił o życie dla towarzysza. Ale
król szorstko odepchnął go i potrząsnął głową. Był to jego ostatni świadomy ruch w życiu.
Sztucer lorda Johna wypalił i król jak bezwładna, niekształtna, czerwona masa padł na
ziemiÄ™.
Pal w tłuszczę! Pal, chłopcze, pal! wołał Roxton.
Niezbadane sÄ… tajniki duszy ludzkiej. Z natury jestem Å‚agodny i kwilenie zranionego
zająca wyciska mi łzy z oczu. Ale teraz łaknąłem krwi. Stałem wyprostowany, raz po raz
trzaskałem zamkiem sztucera, opróżniałem jeden magazynek po drugim, pokrzykiwałem
dziko i wyłem z zachwytu na widok czynionej przez siebie rzezi. Z naszych czterech
sztucerów sialiśmy spustoszenie. Powaliliśmy obu strażników trzymających profesora
Summerlee, który chwiał się na nogach jak pijany i nie mógł pojąć, że jest wolny. Oszalałe
małpoludy biegały w kółko, nie rozumiejąc, skąd i jakim cudem kosi je śmierć. Gestykulowały,
piszczały i deptały leżących, a potem, pod wpływem nagłego impulsu, pozostawiły ziemię
usianą rannymi i zabitymi i rzuciły się tłumnie ku drzewom, chroniąc się w gąszczu konarów.
Jeńcy, na chwilę pozostawieni sami sobie, stali na środku polany.
Challenger z wrodzoną sobie bystrością od razu zorientował się w sytuacji. Porwał za
rękę oszołomionego profesora Summerlee i obaj padem puścili się ku nam. Dwaj strażnicy
skoczyli za nimi, ale padli od dwóch kul lorda Johna. Wybiegliśmy aa spotkanie naszym
przyjaciołom i każdemu wcisnęliśmy naładowany sztucer do ręki, Summerlee był jednak u
kresu sił. Ledwie stał na nogach. Tymczasem, małpoludy otrząsnęły się z panicznego strachu.
Biegły w naszą stronę zaroślami, co groziło nam odcięciem odwrotu. We dwóch z
Challengerem ciągnęliśmy profesora Summerlee, a lord John osłaniał odwrót, raz po raz
strzelając do groznych głów warczących na nas z zarośli. Potwory jazgocząc deptały nam po
piętach ze dwie mile, aż wreszcie, gdy na własnej skórze przekonały się o naszej przewadze
i zobaczyły, że nie mogą stawić czoła niezawodnemu sztucerowi lorda Roxtona, zaczęły
zostawać w tyle. Kiedyśmy nareszcie dobiegli do obozu i obejrzeli się wstecz,
stwierdziliśmy, że jesteśmy zupełnie sami. [ Pobierz całość w formacie PDF ] - zanotowane.pl
- doc.pisz.pl
- pdf.pisz.pl
- matkadziecka.xlx.pl